piątek, 26 września 2008

Maroko - Ouarzazate / Essaoira

Śniadanie w pokoju hotelowym i w drogę. Jadę w 1szej grupie z Dagą i Emilią, cel: Agadir a potem na północ. Z paskudnego Ouarzazate (miasto blokowiskowe, jedynie jedna kazba godna uwagi, ale za miastem, oraz studia filmowe) wyjeżdżamy złapaną klimatyzowaną Vectrą jadącą do Marakeszu. Dowozi nas na rozstaje dróg głównych. Kierowca jest bardzo miły, ale myśli że Polska to mały kraj w Azji...

Stajemy na krajowej drodze do Agadiru i... po godzinie dogania nas 2ga grupa, a samochodów minęło nas może 5. W międzyczasie dopadł nas młody chłopak z torbą miejscowego badziewia (wisiorki, zegarki, kalkulatory) i chciał nam koniecznie coś sprzedać lub wymienić na nasze badziewie (np bransoletka za spodnie), a potem zapraszał mnie do hotelu na "marrocan sex"... Razem z Hansami podejmujemy decyzję o zmianie trasy, widząc że łatwiej powinno być coś złapać przez Marakesz. Smsem dajemy znać Rodi, która ze Słoniem i Jędrkiem zgłasza zaginięcie plecaka na policji w Ouarzazate...

Do Marakeszu łapiemy Toyotę Rav4 z trzema chłopakami z Sahary, którzy jadą po jakiś turystów. Początkowo chcą kasę za benzynę (o czym nie wspomnieli pakując nas, a dopiero jadąc), z czym się jakoś pogodziliśmy, ale jak przyszło co do czego to pieniędzy nie wzięli (pewnie przez wspólne "przygody"). Nie są to raczej ortodoksyjni muzułmanie: tłumacząc się bólem brzucha i nudnościami (chorzy nie muszą przestrzegać ramadanu) popalają w aucie papierosy i skręty oraz piją wodę. Za przełęczą Tizi n'Tichka (piękna droga) kupują sobie żeberka z grilla, sprzedawcy mówiąc że to dla białych! Niestety nie mogą tak po prostu ich zjeść, bo jak tłumaczą, mogliby oberwać od Marokańczyków, dlatego jadą na mały parking, chowają się w krzakach, a my im całe jedzenie tam zanosimy (pełna konspiracja).

Wysadzają nas na obrzeżach Marakeszu. Nie mając siły drałować przez całe miasto (Daga nie czuje się najlepiej) bierzemy petit-taxi na wylotówkę w stronę Essaouiry. Tam zatrzymuje się przy nas bus, który proponuje nas wziąć za 400DH (za 3 os). Cena nas rozwala i zostawiam busiarza dziewczynom do spławienia, sam idę do toalety. Po wyjściu z kibla czeka na mnie busiarz i oznajmia, że dogadał się z dziewczynami na 150DH... One jednak mówią że nic podobnego, więc odmawiamy, aż w końcu pada "final price" 100DH ("pks" kosztuje 65DH/os) i wykończeni Marakeszem zgadzamy się.

Na miejscu sprawdzamy hotele przy dworcu i załamujemy się. Najtańszy 60DH/os, ale dużo gorszy od wczorajszego. Zatrzymuje nas sklepikarz, który dzwoni do swojego kumpla który ma mieszkania do wynajęcia. Oglądamy, ustalamy cenę (normalnie 250DH/noc/4os, ale jako że jest nas 9 osób, to pan chce 350) i mamy bardzo schludne mieszkanie w medynie z ciepłą wodą, europejskim sedesem i telewizją cyfrową. Niestety 15min po zapłaceniu okazuje się, że nie będzie nas 9...

Dostajemy smsa od Rodi, że nie dojadą dzisiaj i mają darmowy nocleg po drodze. My idziemy na obiad, po którym dojeżdżają Hansy i idziemy spać. Miasto robi bardzo pozytywne wrażenie, czysto, ładnie, co prawda sporo turystów i jedzenie nienajtańsze, ale przynajmniej w menu pojawia się coś poza tadżinem i couscousem (głównie kuchnia włoska).

Z przygód innych grup warto wspomnieć, że Rodi, Jędras i Słoń znowu złapali na stopa swoich ulubionych Hiszpanów! Ale nie pojechali z nimi :P Nocowali na pustkowiu u rodziny pana który ich wziął stopem. Nie mieli łazienki, ale zostali zaproszeni na kolację, sporo się nauczyli o kulturze arabskiej, dostali laptopa z internetem, a rano rodzina (mimo że sami już jeść nie mogli) zrobiła im śniadanie z kawą PIK (pieprz, imbir, kminek) na którą Rodi wzięła przepis.

Hansy za darmo i bez specjalnych przeżyć dojechali, ale mieli w Marakeszu okazję zjeść w MacDonaldzie i kupić w hipermarkecie jogurty, wędlinę (paskudną!!!), płatki Nestle i mleko.

Brak komentarzy: