wtorek, 16 września 2008

Maroko - Marakesz / Imlil

W nocy budzą nas islamskie modły, a rano słońce i muchy. Po myciu i śniadaniu dziewczyny idą na zakupy, a panowie pakują bety. Wyposażeni w marokańskie karty SIM podejmujemy się podróży autostopem do Imlilu, bazy wypadowej w Atlas Wysoki. Łapiąc taksówkę żeby się wydostać z miasta na wylotówkę, na dworcu spotykamy dwie ekipy Polaków. Z jedną z nich widzimy się jeszcze na postoju grand-taxi (tanie taksówki rejestrowane na 7 osób, zwykle stare mercedesy). Oni jadą do Imlilu za 200DH/taxi, a my twardo stajemy za ostatnimi światłami w mieście podzieleni na 3 ekipy. Wrażenia z podróży stopem każda grupa miała inne, ale ogólnie: da się, mocne nerwy wskazane na wszelki wypadek. Autostop w europejskim wydaniu jest tu słabo znany, większość kierowców albo nas mija trąbiąc, albo jak już się zatrzymają to wskazują drogę na dworzec, lub pytają ile im możemy zapłacić...

Z zazdrością patrzyliśmy jak Hansa, Emilię i Dorotę zwinął piękny Nissan... Niepotrzebnie! Kierowca wywiózł ich do Barrage de Lalle do swojego hotelu i chciał ich tam przenocować, by teoretycznie rano ich odwieźć do Asni (wioska 17km od Imlilu, jeszcze na głównej drodze). Oni jednak wrócili się na pace pickupa prawie do Marakeszu, a z rozstaju dróg udało im się złapać stopa do Imlilu z przewodnikiem górskim, z którym miło gwarzyli po angielsku. Do celu docierają jako drudzy.

Z kolei jako drudzy z Marakeszu wyjeżdżamy my, tzn ja, Daga i Słoń. Na początku sukces: terenowa Honda z klimatyzacją, kierowca sympatyczny i anglojęzyczny. Zawozi nas do swojej willi, gdzie musi w 5 min coś załatwić (w tym czasie zaprasza nas do skorzystania z basenu!), potem odwozi nas za wieś Tahanaoute (połowa drogi). Tam dorywają nas grand-taxi i odpędzają potencjalne okazje i próbując nam wcisnąć swoje usługi. Po pozbyciu się tych natrętów wsiadamy do busika z ludźmi wracającymi z targu w Tahanaoute do Asni, uzgadniając z nimi cenę za przewóz na 20DH za naszą trójkę. Ledwo zdążyliśmy ruszyć, a tu policja, której za nadmiar pasażerów kierowca musi zapłacić 100DH! Jego kolega zaczyna zdenerwowanym głosem do nas coś mówić po marokańsku i robi się nerwowo, ale trzeci pan stara się jakoś rozładować atmosferę i do Asni docieramy zgodnie z umową. W Asni dopadają nas taksiarze znowu, a my nie wiemy którędy na Imlil... Do tego przy zbywaniu taksówki wkurza się na nas nerwowy pan z busa, o to że oni na nas mandat płacą a my nie chcemy dać zarobić ich kumplom :/ Z taksówkarzem targuję cenę 50DH/3os i każę mojej ekipie wsiadać, co nie podoba się Dadze (która nie była do końca świadoma nerwowej atmosfery wśród lokalesów) i mamy pierwszą kosę wyjazdu! Na szczęście krótką, a pojednanie było wzruszające (Słoń tego świadkiem) ;) Do Imlilu dotarliśmy jako ostatni, bo musieliśmy czekać na komplet pasażerów do taksówki (czekając Słoń podkładał polską lektorkę pod rozmowy taksówkarzy w stylu - "Z tego długowłosego będzie dobry niewolnik, a ten drugi ma pewnie zdrowe dobre nerki").

Rodi, Jędrek i Kamil nie mieli żadnych przygód i dwoma stopami dojechali jako pierwsi... nuda.

W Imlilu kupujemy gaz do kuchenek i instalujemy się na dachu Auberge Lepiney. Zamawiamy u gospodarza tadżin warzywny i herbatę, po czym zaczynają się dyskusje o planach na góry, na po górach i inne kosy ;) Tekstem dnia staje się pytanie: A co to jest tadżin? Tylko ja wiem, ale nikt mnie nie słucha jak tłumaczę wszystkim, tylko każdy się dopytuje osobno :/

Brak komentarzy: