czwartek, 25 września 2008

Maroko - Merzouga / Ouarzazate

Przed 6tą budzimy się na wschód słońca, a raczej budzą się 3 osoby, bo reszta woli spać. Po powrocie do hotelu mycie i śniadanie, przy którym z racji niewyspania przez przypadek wysyłam smsa z telefonu Hansa, który pod żadnym pozorem nie miał być wysłany, bo napisano go dla hecy... Jest śmiesznie i zarazem groźnie. Potem rytualne targowanie się o cenę grand-taxi do Rissani (staje na 90DH za auto) i wyjazd. W Rissani spotykamy wszystkich których wolelibyśmy uniknąć: Ahmeda który nas próbował zatrzymać w hotelu na środku pustyni i odwołanego wielbłądziarza :/ Szukając transportu dalej w kierunku Ouarzazate dostajemy propozycję wynajęcia busa którym tu przyjechaliśmy stopem z Abdelem, właścicielem firmy transportowej :P Niestety tym razem cena dla nas zabójcza. W końcu jedziemy zbiorowym busikiem do Arfoud (5DH/os).

Z Arfoud zaczynamy bawić się w stopa na "żółtej" rgionalnej drodze do Tinejdad. My (ja, Emilia, Dida) dojeżdżamy na 3 raty, czekając chwilę w Jorf i godzinę w zabitej dechami nienazwanej wiosce (gdzie miejscowi trochę się z nas śmiali, ale generalnie próbowali nam jakoś pomóc w złapaniu stopa, głównie pokazując których aut nie warto łapać bo jadą tylko parę domów dalej) w deszczu i burzy piaskowej, gdzie mija nas wesoły busik o którym za chwilę... Na domiar złego ostatni kierowca w Tinejdad domaga się zapłaty (kolejne targowanie się). Ale mogło być gorzej, bo dostajemy smsa od grupy Rodi...

Otóż ona, Słoń i Khalim złapali bezpośredniego stopa do Ouarzazate z busem Hiszpanów. Trochę im zazdrościliśmy jak nas mijali, bo Hiszpanie weseli i przyjaźni (donoszę że wg dziewczyn przystojni), wyposażeni w hiszpańskie wino i marokańską trawę, imprezowali w libacjo-busie. Niestety imprezowali na tyle mocno, że mimo że dwójka jechała na dachu z bagażami naszych, to nie zauważyli kiedy spadł im plecak Słonia! Jak się wrócili do miejsca w którym ostatni raz go widzieli (bo Słoń wyciągał aparat), to już go nie znaleźli nigdzie przy drodze. Hiszpanie sobie pojechali dalej, a nasi jeszcze przeszukiwali drogę od Tinejdad aż 20km na zachód (Kamil pożyczył rower od miejscowych dzieci). Niestety, plecaka nie znaleźli.

My w międzyczasie w Tinejdad spotykamy grupę Hansa, dosyć zdenerwowaną, bo po drodze czekali na stacji obserwowani przez dwóch nieprzyjaźnie wyglądających typów z sierpem i drewnianą pałą... Razem widząc nadciągające chmury postanawiamy złapać autobus do Ouarzazate. Cenę udaje nam się zbić z 50 do 40DH/os, co nawet nas zaskakuje bo przystępując do targowania nie myśleliśmy że cokolwiek wskóramy. Dzwoni do nas Kamil i kilometr dalej wsiadają do naszego autobusu, którym już bez przygód, ale za to w miłym towarzystwie australijskiego małżeństwa dojeżdżamy do celu ok. godz. 22giej. W Ouarzazate wbijamy się do dosyć parszywego hotelu przy dworcu (30DH/os, po targowaniu oczywiście). Jemy całkiem niezłą kolację w restauracji i kupujemy Hansowi rękawiczki na urodziny, a Słoń sobie szczoteczkę do zębów... W tej chwili cała sytuacja z plecakiem wydaje się tragikomiczna z przewagą komiki. Na zdjęciu cały dobytek Słonia na nadchodzący tydzień (ale oczywiście pożyczamy mu co możemy).

Brak komentarzy: