wtorek, 17 listopada 2009

Londyn, Oxford, Les Mis, Czarodziejski Flet

Co nowego w Walii? W zeszłym tygodniu mieliśmy "audition week" na uczelni, co oznaczało brak zajęć (teoretycznie, bo moja nauczycielka - Suzanne, uparła się że lekcje śpiewu są normalnie). Z tej okazji przyleciała do mnie Dorota, i mieliśmy mieć luźny tydzień relaksu. Nie do końca wyszło, bo w poniedziałek miałem rano przesłuchania na nowy kurs od 2010, a wieczorem próbę do Czarodziejskiego Fletu, co przesunęło nasze plany o 1 dzień. W piątek z kolei musiałem być spowrotem w Cardiff na śpiew, więc wolne mieliśmy od wtorku do czwartku...

Sprawa Czarodziejskiego Fletu (w którym śpiewam Papagena) świetnie ilustruje jak działa atmosfera college'u: operę od początku do końca realizują studenci, ba! nie jest to projekt firmowany przez RWCMD, tylko inicjatywa oddolna dyrygenta, 22-letniego Alasdair'a. Mamy reżyserkę z kursu stage management, akompaniatorów, chórzystów/tancerzy z różnych wydziałów, będzie orkiestra złożona ze studentów, jest obsługa marketingowa (studenci)... A projektem zainteresował się Sean Crowley, kierownik wydziału theatre-design i to on zaprojektuje scenografię, oświetlenie i kostiumy (mój kostium widzicie poniżej). Całość zaprezentujemy 2go i 4go lutego w teatro-galerii the Gate.


Wracając do czasu wolnego, pojechaliśmy do Deanshanger do mojej cioci, po drodze zwiedzając the Big Pit - jedną z największych kopalni węgla w Walii. Z Deanshanger pociągiem udaliśmy się do Londynu żeby pójść na musical Les Miserables. Niestety pogoda nie skłaniała do robienia zdjęć, więc oto jedyne z Londynu:


W czwartek w drodze powrotnej do Cardiff zwiedziliśmy Oxford, skąd jest reszta zdjęć (nie ma ich dużo, zerknijcie na Picasę).


Natomiast w piątek byliśmy na niesamowitej imprezie! Wydział stage management zorganizował Burlesque Night, przeprojektowując główny teatr uczelni. Wieczór składał się z trio jazzowego we foyer, potem koncertu bluesowego w teatrze (przemienionym w night club z epoki), oraz pokazów tancerek burlesque (nie owijając w bawełnę - striptiz, ale w dobrym guście ;) ). Słuchaliśmy, oglądaliśmy, tańczyliśmy pod sceną, było świetnie! Jakoś nie wyobrażam sobie żeby Akademia Muzyczna w Krakowie mogła gościć tego typu zabawę ;)



piątek, 6 listopada 2009

Coraz bliżej Święta...

Nie wiem jak w domu, ale tu na Wyspach już wszędzie obowiązuje wystrój świąteczny, no i oczywiście wszechobecne bożonarodzeniowe reklamy. W tym roku wyjątkowo mało mnie to drażni, bo dla mnie Święta niejako zaczęły się we wrześniu, kiedy to na prośbę Ryśka Kramarskiego z Lynx Music na szybko zaaranżowaliśmy z chłopakami z Twilight kolędę "Bóg się rodzi". Znalazła się ona na właśnie wydanej składance "Progressive Rock Christmas". Część dochodu ze sprzedaży (mamy zapewnienia że znacząca część :) ...) zostanie przekazana na cel charytatywny, mianowicie schronisko dla bezdomnych zwierząt. Płytę można kupić, najlepiej od wydawcy: www.lynxmusic.pl

Czy pisać coś o aranżacji? Może się wytłumaczę że celem głównym było napisanie piosenki spójnej klimatycznie z tym co jako Twilight graliśmy, więc melodia kolędy (przytoczona na początku a potem przetwarzana) była dla nas "tylko" źródłem natchnienia. Zaczęło się od przeniesienia zwrotki do 4/4, co nie wystarczyło i w paru miejscach jest 5/4. Melodia jest dosyć swobodną wariacją na temat oryginalnej. Potem na chwilkę przypominamy refren pierwowzoru, wracając do oryginalnego 3/4, ale nie wytrzymujemy i ciągniemy go w kierunku który Rysiek określa mianem "rycerskiego", myślcie co chcecie ;) Pomimo daleko idącej ingerencji w materiał, w moim odczuciu pozostaliśmy wierni tekstowi, a o to w muzyce chodzi...

niedziela, 1 listopada 2009

Rzeka Usk

W zeszły weekend byłem na kajakach z miejcowym klubem: Cardiff University Canoe Club (znani też jako Cardiff Kayakers). Udaliśmy się na północ na rzekę Usk w parku narodowym Brecon Beacons. Piękne okolice, niestety rzeka sama w sobie średnio ciekawa: długi wstępny odcinek płaskiej wody przed pierwszym poważnym bystrzem (Bala Falls - WW III), potem znowu płasko aż do mostu za którym kilka bystrz WW II i parę dropów WW II-III. Może i brzmi to nieźle, niektóre progi nawet całkiem wysokie, do 2m, ale niestety zabrakło kluczowego czynnika: wody. Deszcz co prawda dopisał, ale suche lato spowodowało że póki co woda wsiąka w glebę i nie dociera do rzek, stąd wszystkie trudności były o stopień niższe, czyt. nuda. Może jak się uda coś ciekawszego spłynąć to będzie co pisać i zamieszczać poza zdjęciami huśtawki i prysznica ;)


środa, 21 października 2009

Walijskie Zamki

Wizyta Dorotki sprowokowała nasilone zwiedzanie okolic Cardiff. O ile nie udało się zrobić zdjęć ze spontanicznego Cardiff Bay by night, to całkiem sporą galerię z weekendowych road tripów można obejrzeć tutaj.

Zwiedziliśmy skansen w St Fagans, gdzie na terenach parku zamkowego można zwiedzać budynki przeniesione tutaj z różnych miejsc w Walii. Jest tu historyczny przekrój wiejskiego życia walijczyków od celtyckiej wioski (IV w) po całkiem świeżą farmę (XIX w). Sam zamek (a raczej pałac) z zewnątrz może jest nieciekawy, ale warto zwiedzić go w środku (niestety obowiązuje zakaz fotografowania).


Po St Fagans udaliśmy się na znaną już plażę ;)


W niedzielę kupiliśmy bilet obejmujący 3 zamki szkockiej rodziny Bute, która przez małżeństwa dostała pokaźne ziemie w Walii. To drugi Markiz Bute na początku XIX w inwestując w wydobycie węgla w Walii i budując port w Cardiff zgromadził największy majątek na świecie. Jego syn odziedziczył majątek i spożytkował sporą jego część na swoje hobby: historię i architekturę.

Zaczęliśmy zwiedzanie od Caerphilly, które Bute'owie zastali totalną ruiną. Trzeci Markiz postanowił odrestaurować zamek z własnych środków, niejako w tajemnicy przed rządem. Wyburzył nawet większość budynków w centrum miasta (należących do niego) żeby móc zalać fosy i stworzyć odpowiedni widok na całość zamku. Restauracje kontynuuje teraz rząd...


Następny na liście był zameczek Coch, przeznaczony na weekendowe wypady. Bardzo malowniczy, jest fantazyjną autorską impresją na temat istniejącego tu w XIV w zamku normańskiego. Skojarzenia z Disney'em same się nasuwają...


Skończyliśmy zwiedzeniem Cardiff Castle. Ten zamek ma bardzo skomplikowaną historię. W skrócie: ok 40 r n.e. był tu rzymski fort, który popadł w ruinę po wycofaniu się Rzymian w IV w. W XIV w postawiono tu twierdzę normańską, która była niszczona parokrotnie w powstaniach walijczyków. W XVI w zaczęto tą twierdzę rozbudowywać, tworząc właściwy zamek, który w XIX w został przebudowany na wiktoriański pałac przez rodzinę Bute'ów. Pod koniec XIX w trzeci Markiz odkrył pozostałości murów rzymskiego fortu i postanowił je zrekonstruować. Dzisiejsi archeolodzy uważają że jak na zasób informacji dostępnych w tamtych czasach stojące dzisiaj mury są całkiem wiernym odtworzeniem tych z I w (choć pewne błędy są). Wnętrza pałacu powalają na kolana, choć przewodniczka powiedziała nam, że i tak te komnaty są niczym w porównaniu z tymi w stałej rezydencji Bute'ów na Bute Island (rodzina w Cardiff bywała tylko przez 6 tygodni w roku, był to de facto "domek letniskowy").

niedziela, 11 października 2009

Southerndown Beach

Wczoraj wyruszyliśmy poraz pierwszy poza obręby miasta Cardiff. Grace cały tydzień narzekała że tęskni za plażą, więc kiedy w sobotę rano zobaczyliśmy piękną słoneczną pogodę od razu zaprzęgliśmy Google'a do znalezienia jakiegoś ładnego miejsca do zwiedzenia.


Padło na Southerndown, małą wioskę nieopodal której jest jedna z największych piaszczystych plaż południowej Walii. Jakby tego było mało, tuż przy plaży są ruiny zamku!


Na samej plaży mało ludzi: kilku surferów, parę osób na kajakach typu sit-on-top, jedna para z latawcem, porozrzucani spacerowicze, a na cyplu "Witch's Point" trzech rybaków.

Z ciekawostek, to jako że większość wybrzeża stanowią klify, na ich skraju co 100m wbite są drewniane tabliczki z telefonem Samaritans. Zapytałem się koleżanki Llio po co to:
- It's to help people who want to commit suicide.
- Help them? You mean you call and say: "Hello, I'm standing on a cliff and want to jump..." "Righto then, sir. Just take three steps forward and you're on your way."

Więcej zdjęć znajdziecie tutaj.

niedziela, 4 października 2009

Croeso i Gymru - Witamy w Walii

Ostatnio zaniedbywałem bloga, ale teraz jest dobry powód na reaktywację: moja przeprowadzka na rok do Cardiff na studia. Na powyższym zdjęciu widać moją nową uczelnię, the Royal Welsh College of Music & Drama. Przedstawiony budynek to Anthony Hopkins Centre, dawne stajnie zamkowe, położone w pięknym Bute Park.

W tej chwili jestem po tygodniu regularnych zajęć, choć w Cardiff jestem już sporo dłużej. Muszę powiedzieć że jeszcze się przyzwyczajam do "angielskiego" trybu studiów, ale już teraz wydaje mi się że akurat jeśli chodzi o kształcenie śpiewaków to mają lepszy system niż w Polsce (a przynajmniej w Krakowie). Fantastyczne jest chociażby to, że uczelnia jest interdyscyplinarna: mamy i muzyków, i aktorów, i całą otoczkę teatralno-techniczną: projektantów (kostiumowych i scenografów), reżyserów, techników, inspicjentów, akustyków, itp. Dlatego każdy spektakl uczelniany jest realizowany w 100% przez studentów.


Skoro już wspomniałem o scenografach, to jeden z moich współlokatorów w akademiku, Stuart, jest właśnie na kursie scenografii i przez ostatnie półtora tygodnia przygotowywali wystawę Giant Paper Sculptures, którą otworzyli wczoraj. Rzeźby rzeczywiście są olbrzymie, ale przy tym niesamowicie szczegółowe, a do tego do dyspozycji mieli tylko makulaturę (gazety, kartony i stare plakaty) oraz taśmę klejącą. Grupa Stuarta jest odpowiedzialna za dalmatyńczyka :) Do tego studenci reżyserii dźwięku zrobili kolaże dźwiękowe puszczane w tle, a studenci oświetlenia zadbali o klimat w pomieszczeniu...


czwartek, 23 kwietnia 2009

Czeskie cieki wodne...

W minionym tygodniu pływaliśmy w Czechach w ramach bystrzackiego szkolenia. Warunki były godne pozazdroszczenia, bo nie dość że była woda, to jeszcze pogoda przez cały tydzień była słoneczna.

Miło było odwiedzić rzeki na których jeszcze w zeszłym roku pływanie było traumatyczne ;) i się przekonać, że po roku pływania mogę je sobie pływać na lajcie i do tego pomóc kadrze w szkoleniu i łowieniu tych, dla których Jizera, Kamienica, Mumlava i Kamienna są tegoroczną traumą...

A propos Kamiennej, to oczywiście byliśmy na tegorocznej edycji AMP Kamienna. Niestety albo ja zapoczątkowałem nową tradycję polegającą na tym, że mnie się nigdy nie uda ukończyć tych zawodów, albo uległem tzw fatum szkoleniowców (przez kilka ostatnich lat ze szkoleniowców tylko Liskowi udało się ukończyć). Tak czy tak z jednej strony żal, bo dzień wcześniej z przepłynięciem odcinka problemów nie było, ale z drugiej strony śmiesznie :)
"Capu, jaki wynik?"
"50 metrów :P"


czwartek, 9 kwietnia 2009

Wiosna...

Słońce świeci, ptaszki śpiewają, śniegi topnieją... Właśnie! Wielkie podniecenie panuje w klubie w związku z roztopami i kajakarze opanowali w tym tygodniu Gorce (na Koninie prawie korki się tworzyły). Mnie też się udało załapać na jedno pływanko, choć pochłania mnie aktualnie Kurs. Nareszcie we wtorek dane mi było spłynąć Kamienicę Gorczańską, choć tylko od połowy (wody jednak ciut mało na górę). Było bardzo fajnie, choć moje pierwsze spłynięcie Łamacza Żeber skończyło się odbiciem od ściany i wywrotką ;) Poza tą drobną przygodą pływanie na luzie, ale bardzo ciekawe. A po Świętach - tydzień w Czechach i AMP Kamienna, czyli do 19go jestem w kajaku :D




piątek, 6 marca 2009

W poszukiwaniu wody...

W związku z dodatnimi temperaturami w ciągu tygodnia, w piątek postanowiliśmy się wybrać na kajaki, licząc na wodę z topniejącego śniegu. Planem optimum miała być Kamienica Gorczańska, jednak już w drodze na południe dostaliśmy cynk telefoniczny że na Kamienicy wody nie ma. Mimo to pojechaliśmy sprawdzić na własne oczy. Po drodze podziwialiśmy wiosenny krajobraz - zielono, słońce, kwitnące kwiaty i śpiewające ptaki, a w Mszanie Górnej wypatrzyliśmy brązową roztopową wodę płynącą potokiem o nazwie Mszanka.


Krajobraz za przełęczą Przysłop okazał się zgoła odmienny od tego co było do tej pory - zima, cień, 1,5m śniegu, a w Kamienicy rzeczywiście za mało wody. Po obejrzeniu kilku miejsc na rzece postanowiliśmy sprawdzić stan Dunajca i toru na Wietrznicach. Po wyjechaniu z doliny Kamienicy... wiosna, słońce, zieleń, kwiaty, ptaki, itp, a na Dunajcu woda średnia. Dawało to możliwość puszczenia sporej wody na torze, ale z uwagi na śmieci i niesprzyjającą aurę nikomu nie chciało się toru pływać. Zaczęły padać propozycje - Przełom Dunajca albo Mszanka.


O Mszance nie wiedzieliśmy nic, wszystkie telefony do znajomych wskazywały na to że nikt tego nigdy nie pływał, co oznaczało że albo nikt tego nie uznał za ciekawe pływanie, albo że na rzece jest dużo sztucznych trudności (progi, kładki dla pieszych, rury, itp). Ekipa zdecydowała że Przełom to nuda i jedziemy eksplorować Mszankę, w sumie jako rodzaj żartu ("Będzie śmiesznie!").

Zwiedziwszy rzekę z brzegu ustaliliśmy początek planowanego odcinka i koniec, znaleźliśmy parę miejsc wymagających czujności, przebraliśmy się, zwieźliśmy auta i zeszliśmy na wodę.

Rzeka okazała się nietrudna, emocji dostarczyły sztuczne progi, które przy zastanym przez nas stanie wody można było bezpiecznie skakać (niemniej jednak zaleca się ich wcześniejsze obejrzenie!), a charakter rzeki (wąski, kręty i dosyć szybki) bardzo nam przypadł do gustu. Poza jednym drzewem tarasującym nurt nie musieliśmy niczego obnosić.


W Krakowie okazało się, że jednak Mszanka była pływana lata temu przez Starych Bystrzaków. Mimo to liczymy na to że nazwy miejsc wymyślone przez pasażerów Iwanowozu się przyjmą na lata ;)

niedziela, 22 lutego 2009

Świat jest mały, a Gorce jeszcze mniejsze.


W ten weekend wybraliśmy się okołobystrzacką ekipą na Bene. Okazją miały być urodziny Pajdy i Tomka M, niestety Pajda nie mógł przyjechać. W sobotę rano pobrałem Dodę, Krzyśka i Tomka (który uratował wyjazd darowizną płynu do spryskiwaczy) i pojechaliśmy do Kowańca. Śniegu mnóstwo i mieliśmy cynk od Janka że w piątek przetarty był tylko żółty szlak, dlatego też nim podchodziliśmy. Tomek zachwycał się pożyczonymi rakietami, Doda na swoich też brylowała na puchu, ja spokojnie dreptałem na nartach, a biedny Krzysiek za nami męczył się z buta. Cały czas mówił że dobrze się idzie, szlak przetarty, nie ma na co narzekać... ale jak pod Bene już ubrał rakiety na spróbowanie to zwyzywał nas że idziemy na łatwiznę, bo w nich się chodzi bez wysiłku :)

Po drodze spotkaliśmy honorowego blachowicza Bystrza - Tomanka, robiącego zdjęcia. Od niego się dowiedzieliśmy że na Turbacz idzie też bystrzanka Papuga - vide tytuł posta.

Na Bene totalna sielanka - po remoncie jest przyzwoicie ciepło na jadalni, drewna jest mnóstwo, nic tylko się relaksować. Zrobiliśmy wspaniałe grzanki z sosem pomidorowym zaimprowizowanym przez Krzyśka i zajęliśmy się gitarą i śpiewnikami. Ok 21szej jedyny przykry akcent - Janek musiał wyjść po 2 grupy które zgubiły szlak na Turbacz po ciemku :/ Jedną z nich przyprowadził na Bene (w sumie w chacie była nasza 4ka, para na skitourach oraz ta nowa 3-osobowa grupa). Na szczęście nic się nikomu nie stało...

Śpiewy i rozmowy w goprówce trwały do godziny drugiej, kiedy to zmógł nas sen. Następnego dnia przywitała nas taka pogoda, której w Gorcach w życiu nie miałem: biało, słońce i pełna widoczność. Widok na Tatry i Babią był oszałamiający (zobaczcie na picasie, autorem większości zdjęć jest Krzysiek) :) A zjazd na dół zielonym szlakiem - poezja!

niedziela, 8 lutego 2009

Kryzys finansowy w Gorcach!



W ten weekend wybrałem się na Bene. Był to pełen spontan, jeszcze w czwartek mieliśmy jechać z Dodą, Kozą i Topikiem na Pilsko, ale zniechęceni wieściami o braku śniegu zmieniliśmy plany. Ekipa w piątek przybierała kilka wariantów, koniec końców ja i Doda wyruszyliśmy o 10 z przełęczy Przysłop przez Kudłoń na Turbacz (pyszny schaboszczak) i dalej na Bene, gdzie byliśmy umówieni z Krzyśkiem i Grześkiem, którzy szli z Rabki (dotarli dopiero o 21szej). Na Bene uskutecznialiśmy śpiewogranie z zastaną tam ekipą warszawską, no i dziwnie zawsze obecnym jak ja się tam wybieram Pajdą :P Jak warszawskich gitarzystów zmogło, to do 3ciej w nocy dośpiewaliśmy a capella :)




W Gorcach śnieg jest, ba! jest go całkiem sporo, ale większość szlaków jest przetarta, a halny robi swoje. Kiedy wracaliśmy w czwórkę w niedzielę do samochodu (Rzeki - Przysłop) południową częścią pasma, przez Gorc, to tam pokrywa śnieżna była cieniutka. Miejmy jednak nadzieję że zima wróci. Halny się skończył, wracaliśmy już w chłodnej mgle, a w momencie jak doszliśmy do auta lunął deszcz...

Wielkim zwycięstwem tego wyjazdu jest zdobycie tekstu i akordów do piosenki z mojego dzieciństwa - Lenina.



A kryzys finansowy nie omija nawet naszego domu w Gorcach... na Bene podwyżki :(

poniedziałek, 2 lutego 2009

Zimowe paddlowanie...



Nie jestem fanem narciarstwa na stoku (kolejki, pijani narciarze, syf, kiła i mogiła, a za to wszystko trzeba płacić), więc co robić w weekend? Odpowiedź jest prosta - kajaki! Oby pociąg się nie spóźnił...



Pojechaliśmy w 9 osób spłynąć Popradem z Piwnicznej do Rytra. Rzeka łatwa, ale całkiem ładna. Płynęliśmy krótko, ale wystarczyło żeby dzień zaliczyć do udanych - pogoda nas rozpieszczała cały czas, a po pływaniu kolejne atrakcje - wycieczka na zamek w Rytrze, gdzie biliśmy się na śnieżki, a potem do rodziny Wasyla na kiełbaski i herbatę. Teraz tylko czekamy na roztopy żeby popływać po czymś kapkę trudniejszym...

wtorek, 27 stycznia 2009

A w marcu - Kurs...


Wiem że jeszcze sporo czasu, ale z sesją, feriami, itp ten czas szybko zleci. W tym roku przyjemność organizowania i prowadzenia Kursu Kajakarstwa Górskiego w Bystrzu przypada mnie, dlatego też wszystkich odwiedzających bloga zapraszam serdelecznie i jednocześnie mam prośbę do wszystkich "ludzi dobrej woli": jeśli znacie kogokolwiek kto mógłby być zainteresowany kursem, chodzicie gdzieś gdzie sensownie byłoby nam wywiesić plakat, itp - pomóżcie nam wypromować kurs.

O samym kursie nie ma co się chyba rozpisywać - jest przefajnie, zaczyna się od basenów w marcu, kończy w ostatni weekend maja nad Białką, harmonogram dokładny jest na stronie Bystrze.

A ja w ten weekend jadę na "zimowe" paddlowanie :)

czwartek, 8 stycznia 2009

Sylwester

W przesympatycznym gronie spędziliśmy Sylwestra w Obidzy w Beskidzie Sądeckim. Impreza była tematyczna - każdy miał się przebrać za swojego ulubionego drinka, jednak niektórzy nie do końca wstrzelili się w temat, stąd na imprezie człowiek-alkomat i kobieta-denaturat (komiks o ich przygodach wkrótce ukaże się w kioskach).

W kolejnych dniach bawiliśmy się na świeżym powietrzu zjeżdżając z różnych stoków na czeskich miednicach. Zabawa była przednia, niestety udało nam się rozwalić oba urządzenia zjazdowe, bo śniegu było na tyle mało że wyślizgane trasy w końcu ocierały się o kamienie. Mistrzem sneznego taner'a został Topuś, mistrz miednicowego free-ride'u.

Wieczorami w domku za to oddawaliśmy się rozrywkom intelektualnym (ku niezadowoleniu dziewczyn) - grze w brydża i rozmowach o polityce :P Przyśpiewką wyjazdu zostały wariacje na temat melodii "Jest już za późno, nie jest za późno":
- Paracetamol, Capa-retamol
- Nie złość się na mnie, złość się nie na mnie
- i wiele innych...

sobota, 6 grudnia 2008

Po Walnym...


Wczoraj na Walnym Zebraniu AKTK Bystrze zostałem wybrany do zarządu klubu, pod miłościwie nam panującym nowym prezesem Krzysztofem Łukaszukiem. W klubie będę vice prezesem d/s szkoleniowych, co oznacza że będę odpowiedzialny m. in. za kurs kajakarstwa górskiego organizowany przez nasz klub. Serdecznie zapraszam zainteresowanych nietuzinkowym spędzaniem wolnego czasu do spróbowania kajakarstwa górskiego. Nie trzeba nawet czekać na start kursu w marcu, już teraz można przyjść na nasze zajęcia basenowe i w ciepłej wodzie rozpocząć naukę pływania kajakiem górskim pod opieką instruktora. A jeśli się okaże że kajakarstwo górskie to nie jest to, to możemy zaproponować pływanie nizinne, a także w przyszłym roku rafting na nowym klubowym pontonie!

Szczegóły basenów i namiary na klub: www.bystrze.org

niedziela, 23 listopada 2008

Maraton Piosenki 2008

W ten weekend w Gorcach była pełna zima. Było przepięknie i klimatycznie, zwłaszcza wygrzewając się przy piecu kaflowym na jadalni Bene. Na imprezie zgromadziło się ponad 60 osób i było zacnie, ale ten post niestety nie będzie o tym...

W przeciągu dwóch dni mieliśmy 2 poważne akcje ratunkowe! Najpierw w piątek zgubiła się spora ekipa, a potem w sobotę kolejne 4 osoby. Pomijając fakt że znane i olewane przez "wytrawnych" ludzi gór zasady głoszą: nie chodzi się po górach samemu, nie chodzi się też w nocy; to chciałbym powiedzieć że nawet jeśli uważasz że wiesz lepiej, znasz trasę, nic Ci się nie stanie... to ok, ale na własną odpowiedzialność i w takiej sytuacji nie bierzemy grupy zorganizowanej (nie daj Boże z osobami niepełnoletnimi pod naszą opieką).

Zimą naprawdę łatwo się zgubić. Mnie na trasie na Bene zdarzyło się to dwa razy, dawno temu i uważam że wychodzenie wtedy samemu to była głupota. Nic się strasznego nie stało, wystarczyło przeczekać śnieżycę i wrócić po śladach do szlaku (na szczęście nie zawiało wtedy śladu). Niemniej jednak od paru lat mam w plecaku GPSa na wszelki wypadek (polecam, nie jest to duży wydatek) i po ciemku nie chodzę sam, tylko z zaufanymi ludźmi.

Oczywiście, większość takich sytuacji kończy się dobrze i jest co opowiadać potem, jest przygoda... Ale tu wychodzi najgorszy syndrom typowej, nieuzasadnionej pewności siebie: zamieniamy całe przeżycie w wyczyn godny podziwu, albo żart, zapominając o tym że wcale nie musiało się to skończyć dobrze! W ten weekend doszło do odmrożeń pierwszego stopnia, a do poważniejszych konsekwencji brakowało tak naprawdę pół godziny... Mam nadzieję że na uczestnikach nie pozostanie to bez echa, bo mną te sytuacje wstrząsnęły.

Lista kontrolna do chodzenia zimą w górach (czyli o czym te grupy zapomniały, pomijając sprawy oczywiste jak ubiór, latarki, jedzenie, itp):
- Zgłaszamy wyjście!!! Albo GOPRowi, albo dzwoniąc do miejsca docelowego zgłaszamy liczbę osób, trasę, spodziewaną godzinę przybycia i dajemy na siebie namiary.
- Trzymamy się przetartych szlaków, a jeśli jest ciężko, zawracamy póki się da.
- Zabieramy termos z ciepłym napojem.
- Jeśli mamy pod sobą grupę, to obserwujemy i wzywamy pomoc lub wracamy się wyprzedzając fakty, a nie dopiero jak nam ktoś zasłabnie lub się wykończy...

Jeśli ktoś ma jakieś dobre rady, anegdoty lub uwagi, zapraszam do komentowania, bo jest to poważna sprawa. No i pamiętajmy: w górach zima zaczyna się w jesieni...

Z ekwipunku przydatnego na wszelki wypadek polecam wspomniany GPS. Nie musi to być topowy model z mapą, wystarczy żeby nam pokazywał gdzie jesteśmy (ułatwia to np ewentualną akcję ratunkową, bo zgłaszamy gdzie mają nas szukać) i choćby azymut na cel. Do tego kompatybilna mapa i można nawigować.

Innym przydatnym gadżetem są różnego typu ogrzewacze: benzynowe, na węgiel aktywny, lub moje ulubione żelowe. Te ostatnie wystarczy zagotować we wrzątku i nosić w plecaku. W razie potrzeby wystarczy przegiąć blaszkę w środku i mamy w zależności od rozmiaru 20-40min grzania.

Na wypadek przemęczenia, osłabienia, warto do apteczki (którą każdy ma, prawda?) spakować coś w stylu glucardiamidu (podnosi ciśnienie, daje zastrzyk energii). A skoro już o apteczce mowa, to w jej wyposażeniu powinien też być donośny gwizdek, żeby ułatwić szukającym nas ratownikom/poszkodowanym (w zależności od tego jaką my w tym układzie pełnimy funkcję).

A jeśli sporo chodzimy zimą po górach, to warto zainwestować w rakiety śnieżne lub nawet narty skitourowe lub śladowe. Z takim sprzętem nie zapadamy się tak głęboko w śniegu, więc przemierzanie nieprzetartych szlaków staje się mniej męczące.

Bawcie się bezpiecznie ;)

niedziela, 19 października 2008

Rajd Zaruskiego 2008

Kolejny Zaruski za mną... Jak zawsze wspaniale, jak zawsze poznałem kilka nowych osób. Kominek i zabawy rajdowe były fajne, ale dla mnie najlepiej było w piątek po przyjściu na Bene. Ostatnia grupa doszła o 0:30 w nocy i jako że zebraliśmy się w składzie ex-harcerskim w podobnym wieku, to zrobiliśmy muzyczno-wspominkową noc, siedząc przy kominku do 5tej nad ranem. Na Picasie możecie zobaczyć kilka zdjęć z pracy w sobotę rano, oraz to jedno z niedzieli które widać i tu...

piątek, 17 października 2008

Rajd Zaruskiego 2008

Dzisiaj wyruszamy na coroczny rajd 7 KDW na Bene (Gorce). W planie na piątek spotkanie oldbojów wędrowników, zapowiada się ciekawie, bo kilku osób nie widziałem od lat, a poza tym będziemy na Bene praktycznie tylko we własnym gronie. Reszta uczestników, czyli aktywni harcerze oraz zaciąg dotrze w sobotę w okolicach południa. Nie mogę się doczekać wspólnego kominka, na ostatnim chyba byłem na zimowisku, a mam skłonności do tęsknoty za tymi klimatami :)

sobota, 4 października 2008

Wielki Powrót

No i wróciliśmy... Teraz po ochłonięciu przyjdzie czas na bardziej szczegółowe opisy poszczególnych dni wyprawy Autostopem przez Maroko. Zapraszam, co parę dni powinny pojawiać się nowe wpisy, także z sierpniowego wyjazdu na kajaki w Alpy, a jak tylko zdobędę wszystkie zdjęcia z Maroka to wybrane zamieszczę na swoim profilu Picasa.

czwartek, 2 października 2008

Maroko - Marakesz

Jak pierwszej nocy to miasto nas trochę przeraziło i zdarło z nas pieniądze (przepłacony nocleg i obiad), to ten dzień nas nawrócił: Marakesz rządzi! Trzeba się tylko uodpornić na naganiaczy i żebraków i spokojnym tempem się przechazać podziwiając zarówno główne zabytki, jak i małe smaczki architektoniczne (bramy, okiennice, portale) oraz oczywiście stragany wszelkiego rodzaju.

Zwiedzamy grobowce Sadytów, suki i okolice meczetu Ben Jusefa, a Surferzy jako że są tu od paru dni zapuszczają się dalej od centrum: królewskie ogrody, bogata zachodnia dzielnica i hipermarket ;) Na sukach spotykamy szalonych Anglików których spotkaliśmy wcześniej jak w Atlasie wymiatali w adidaskach, krótkich rękawkach i bez plecaków na 2-dniowy wypad na Toubkal. Dowiadujemy się, że z Toubkalem mieliśmy szczęście, bo w górach znowu powódź... Kupujemy ostatnie pamiątki i wydajemy na styk ostatnie dirhamy (co wymusza wielokrotne przeliczanie kasy w portfelu i planowanie budżetu żeby na pewno mieć na taksówkę na lotnisko). Jędrek kupuje "ruską torbę" w której upchniemy nasz nadbagaż wynikający z pamiątek i którą nada Słoń (jako że nie ma plecaka). Paweł jest średnio zadowolony, bo średnio idzie się lansować z taką torbą :/

Gastronomicznie szalejemy: tajine'y różnego rodzaju, kebaby, naleśniki, kawa, slumsowe bułki, ślimaki, a to wszystko popijane hektolitrami soku z pomarańczy ze stoiska 35 na Jemaa el Fna. Niestety, dzień zlatuje dość szybko i w tym kraju czeka nas już tylko noc na lotnisku (nota bene bardzo ładnym i zadbanym).

Z dnia następnego rano: Ostatnia przygoda! Słoniowi nie pozwalają wziąć didjeridoo jako bagaż podręczny, musimy zapakować w kartony i nadać z głównym. Akcja stawia na nogi obsługę lotniska...