czwartek, 2 października 2008

Maroko - Marakesz

Jak pierwszej nocy to miasto nas trochę przeraziło i zdarło z nas pieniądze (przepłacony nocleg i obiad), to ten dzień nas nawrócił: Marakesz rządzi! Trzeba się tylko uodpornić na naganiaczy i żebraków i spokojnym tempem się przechazać podziwiając zarówno główne zabytki, jak i małe smaczki architektoniczne (bramy, okiennice, portale) oraz oczywiście stragany wszelkiego rodzaju.

Zwiedzamy grobowce Sadytów, suki i okolice meczetu Ben Jusefa, a Surferzy jako że są tu od paru dni zapuszczają się dalej od centrum: królewskie ogrody, bogata zachodnia dzielnica i hipermarket ;) Na sukach spotykamy szalonych Anglików których spotkaliśmy wcześniej jak w Atlasie wymiatali w adidaskach, krótkich rękawkach i bez plecaków na 2-dniowy wypad na Toubkal. Dowiadujemy się, że z Toubkalem mieliśmy szczęście, bo w górach znowu powódź... Kupujemy ostatnie pamiątki i wydajemy na styk ostatnie dirhamy (co wymusza wielokrotne przeliczanie kasy w portfelu i planowanie budżetu żeby na pewno mieć na taksówkę na lotnisko). Jędrek kupuje "ruską torbę" w której upchniemy nasz nadbagaż wynikający z pamiątek i którą nada Słoń (jako że nie ma plecaka). Paweł jest średnio zadowolony, bo średnio idzie się lansować z taką torbą :/

Gastronomicznie szalejemy: tajine'y różnego rodzaju, kebaby, naleśniki, kawa, slumsowe bułki, ślimaki, a to wszystko popijane hektolitrami soku z pomarańczy ze stoiska 35 na Jemaa el Fna. Niestety, dzień zlatuje dość szybko i w tym kraju czeka nas już tylko noc na lotnisku (nota bene bardzo ładnym i zadbanym).

Z dnia następnego rano: Ostatnia przygoda! Słoniowi nie pozwalają wziąć didjeridoo jako bagaż podręczny, musimy zapakować w kartony i nadać z głównym. Akcja stawia na nogi obsługę lotniska...

Brak komentarzy: