sobota, 6 grudnia 2008

Po Walnym...


Wczoraj na Walnym Zebraniu AKTK Bystrze zostałem wybrany do zarządu klubu, pod miłościwie nam panującym nowym prezesem Krzysztofem Łukaszukiem. W klubie będę vice prezesem d/s szkoleniowych, co oznacza że będę odpowiedzialny m. in. za kurs kajakarstwa górskiego organizowany przez nasz klub. Serdecznie zapraszam zainteresowanych nietuzinkowym spędzaniem wolnego czasu do spróbowania kajakarstwa górskiego. Nie trzeba nawet czekać na start kursu w marcu, już teraz można przyjść na nasze zajęcia basenowe i w ciepłej wodzie rozpocząć naukę pływania kajakiem górskim pod opieką instruktora. A jeśli się okaże że kajakarstwo górskie to nie jest to, to możemy zaproponować pływanie nizinne, a także w przyszłym roku rafting na nowym klubowym pontonie!

Szczegóły basenów i namiary na klub: www.bystrze.org

niedziela, 23 listopada 2008

Maraton Piosenki 2008

W ten weekend w Gorcach była pełna zima. Było przepięknie i klimatycznie, zwłaszcza wygrzewając się przy piecu kaflowym na jadalni Bene. Na imprezie zgromadziło się ponad 60 osób i było zacnie, ale ten post niestety nie będzie o tym...

W przeciągu dwóch dni mieliśmy 2 poważne akcje ratunkowe! Najpierw w piątek zgubiła się spora ekipa, a potem w sobotę kolejne 4 osoby. Pomijając fakt że znane i olewane przez "wytrawnych" ludzi gór zasady głoszą: nie chodzi się po górach samemu, nie chodzi się też w nocy; to chciałbym powiedzieć że nawet jeśli uważasz że wiesz lepiej, znasz trasę, nic Ci się nie stanie... to ok, ale na własną odpowiedzialność i w takiej sytuacji nie bierzemy grupy zorganizowanej (nie daj Boże z osobami niepełnoletnimi pod naszą opieką).

Zimą naprawdę łatwo się zgubić. Mnie na trasie na Bene zdarzyło się to dwa razy, dawno temu i uważam że wychodzenie wtedy samemu to była głupota. Nic się strasznego nie stało, wystarczyło przeczekać śnieżycę i wrócić po śladach do szlaku (na szczęście nie zawiało wtedy śladu). Niemniej jednak od paru lat mam w plecaku GPSa na wszelki wypadek (polecam, nie jest to duży wydatek) i po ciemku nie chodzę sam, tylko z zaufanymi ludźmi.

Oczywiście, większość takich sytuacji kończy się dobrze i jest co opowiadać potem, jest przygoda... Ale tu wychodzi najgorszy syndrom typowej, nieuzasadnionej pewności siebie: zamieniamy całe przeżycie w wyczyn godny podziwu, albo żart, zapominając o tym że wcale nie musiało się to skończyć dobrze! W ten weekend doszło do odmrożeń pierwszego stopnia, a do poważniejszych konsekwencji brakowało tak naprawdę pół godziny... Mam nadzieję że na uczestnikach nie pozostanie to bez echa, bo mną te sytuacje wstrząsnęły.

Lista kontrolna do chodzenia zimą w górach (czyli o czym te grupy zapomniały, pomijając sprawy oczywiste jak ubiór, latarki, jedzenie, itp):
- Zgłaszamy wyjście!!! Albo GOPRowi, albo dzwoniąc do miejsca docelowego zgłaszamy liczbę osób, trasę, spodziewaną godzinę przybycia i dajemy na siebie namiary.
- Trzymamy się przetartych szlaków, a jeśli jest ciężko, zawracamy póki się da.
- Zabieramy termos z ciepłym napojem.
- Jeśli mamy pod sobą grupę, to obserwujemy i wzywamy pomoc lub wracamy się wyprzedzając fakty, a nie dopiero jak nam ktoś zasłabnie lub się wykończy...

Jeśli ktoś ma jakieś dobre rady, anegdoty lub uwagi, zapraszam do komentowania, bo jest to poważna sprawa. No i pamiętajmy: w górach zima zaczyna się w jesieni...

Z ekwipunku przydatnego na wszelki wypadek polecam wspomniany GPS. Nie musi to być topowy model z mapą, wystarczy żeby nam pokazywał gdzie jesteśmy (ułatwia to np ewentualną akcję ratunkową, bo zgłaszamy gdzie mają nas szukać) i choćby azymut na cel. Do tego kompatybilna mapa i można nawigować.

Innym przydatnym gadżetem są różnego typu ogrzewacze: benzynowe, na węgiel aktywny, lub moje ulubione żelowe. Te ostatnie wystarczy zagotować we wrzątku i nosić w plecaku. W razie potrzeby wystarczy przegiąć blaszkę w środku i mamy w zależności od rozmiaru 20-40min grzania.

Na wypadek przemęczenia, osłabienia, warto do apteczki (którą każdy ma, prawda?) spakować coś w stylu glucardiamidu (podnosi ciśnienie, daje zastrzyk energii). A skoro już o apteczce mowa, to w jej wyposażeniu powinien też być donośny gwizdek, żeby ułatwić szukającym nas ratownikom/poszkodowanym (w zależności od tego jaką my w tym układzie pełnimy funkcję).

A jeśli sporo chodzimy zimą po górach, to warto zainwestować w rakiety śnieżne lub nawet narty skitourowe lub śladowe. Z takim sprzętem nie zapadamy się tak głęboko w śniegu, więc przemierzanie nieprzetartych szlaków staje się mniej męczące.

Bawcie się bezpiecznie ;)

niedziela, 19 października 2008

Rajd Zaruskiego 2008

Kolejny Zaruski za mną... Jak zawsze wspaniale, jak zawsze poznałem kilka nowych osób. Kominek i zabawy rajdowe były fajne, ale dla mnie najlepiej było w piątek po przyjściu na Bene. Ostatnia grupa doszła o 0:30 w nocy i jako że zebraliśmy się w składzie ex-harcerskim w podobnym wieku, to zrobiliśmy muzyczno-wspominkową noc, siedząc przy kominku do 5tej nad ranem. Na Picasie możecie zobaczyć kilka zdjęć z pracy w sobotę rano, oraz to jedno z niedzieli które widać i tu...

piątek, 17 października 2008

Rajd Zaruskiego 2008

Dzisiaj wyruszamy na coroczny rajd 7 KDW na Bene (Gorce). W planie na piątek spotkanie oldbojów wędrowników, zapowiada się ciekawie, bo kilku osób nie widziałem od lat, a poza tym będziemy na Bene praktycznie tylko we własnym gronie. Reszta uczestników, czyli aktywni harcerze oraz zaciąg dotrze w sobotę w okolicach południa. Nie mogę się doczekać wspólnego kominka, na ostatnim chyba byłem na zimowisku, a mam skłonności do tęsknoty za tymi klimatami :)

sobota, 4 października 2008

Wielki Powrót

No i wróciliśmy... Teraz po ochłonięciu przyjdzie czas na bardziej szczegółowe opisy poszczególnych dni wyprawy Autostopem przez Maroko. Zapraszam, co parę dni powinny pojawiać się nowe wpisy, także z sierpniowego wyjazdu na kajaki w Alpy, a jak tylko zdobędę wszystkie zdjęcia z Maroka to wybrane zamieszczę na swoim profilu Picasa.

czwartek, 2 października 2008

Maroko - Marakesz

Jak pierwszej nocy to miasto nas trochę przeraziło i zdarło z nas pieniądze (przepłacony nocleg i obiad), to ten dzień nas nawrócił: Marakesz rządzi! Trzeba się tylko uodpornić na naganiaczy i żebraków i spokojnym tempem się przechazać podziwiając zarówno główne zabytki, jak i małe smaczki architektoniczne (bramy, okiennice, portale) oraz oczywiście stragany wszelkiego rodzaju.

Zwiedzamy grobowce Sadytów, suki i okolice meczetu Ben Jusefa, a Surferzy jako że są tu od paru dni zapuszczają się dalej od centrum: królewskie ogrody, bogata zachodnia dzielnica i hipermarket ;) Na sukach spotykamy szalonych Anglików których spotkaliśmy wcześniej jak w Atlasie wymiatali w adidaskach, krótkich rękawkach i bez plecaków na 2-dniowy wypad na Toubkal. Dowiadujemy się, że z Toubkalem mieliśmy szczęście, bo w górach znowu powódź... Kupujemy ostatnie pamiątki i wydajemy na styk ostatnie dirhamy (co wymusza wielokrotne przeliczanie kasy w portfelu i planowanie budżetu żeby na pewno mieć na taksówkę na lotnisko). Jędrek kupuje "ruską torbę" w której upchniemy nasz nadbagaż wynikający z pamiątek i którą nada Słoń (jako że nie ma plecaka). Paweł jest średnio zadowolony, bo średnio idzie się lansować z taką torbą :/

Gastronomicznie szalejemy: tajine'y różnego rodzaju, kebaby, naleśniki, kawa, slumsowe bułki, ślimaki, a to wszystko popijane hektolitrami soku z pomarańczy ze stoiska 35 na Jemaa el Fna. Niestety, dzień zlatuje dość szybko i w tym kraju czeka nas już tylko noc na lotnisku (nota bene bardzo ładnym i zadbanym).

Z dnia następnego rano: Ostatnia przygoda! Słoniowi nie pozwalają wziąć didjeridoo jako bagaż podręczny, musimy zapakować w kartony i nadać z głównym. Akcja stawia na nogi obsługę lotniska...

środa, 1 października 2008

Maroko - Refuge Mouflon / Jabal Toubkal / Marakesz

Udaje się wstać o 5.00 i w osłabionym składzie (Rodi boli kolano, więc zostaje) o 6.00 ruszamy zdobyć szczyt. Podejście o wiele łatwiejsze niż na naszą "ulubioną" przełęcz, żadnych większych trudności, tylko stroma wyrypa, na szczęście bez osuwisk. Jedyne co, to idąc w górę dosyć łatwo zgubić szlak (zaznaczony kopczykami z kamieni), ale w sezonie zawsze można iść za grupą z przewodnikiem. Od pewnego momentu idziemy w śniegu wśród zamarzniętych strumieni. Niniejszym w Afryce doświadczyliśmy suszy, powodzi i zimy. O 9.10 większość staje na pod piramidą wyznaczającą najwyżej położony punkt północnej Afryki (wg wskazań mojego GPS 4151m). Ja dochodzę 20 min później, bo niestety powyżej 3500m szło mi się fatalnie. Niestety pogoda zdążyła się zepsuć i nie ma widoków...

O 11.00 jesteśmy spowrotem w schronisku, gdzie zwijamy namioty, jemy Vifony i kanapki, po czym w 6tkę ruszamy na dół w lekkim deszczu. W Imlilu niemiła niespodzianka... O ile przez cały wyjazd nie mogliśmy się opędzić od grand-taxi, to akurat jak mamy w planie powrót do Marakeszu taksówką... na postoju nie ma ani jednej. Po chwili przyjeżdża jakaś, ale cena: 600DH! Wszystko przez to że dziś wypada święto - koniec ramadanu. Już jesteśmy pogodzeni z koniecznością spędzenia kolejnej nocy w hotelu tutaj i idziemy na zakupy, kiedy kierowca spuszcza cenę do 300DH (po drodze było 500, 450, 350) i jedziemy. W Asni każe nam się przesiąść do taksówki jego brata (dziwne, ale co tam) i ok. 18.30 spotykamy się z Hansem i Słoniem nieopodal Jemaa el Fna.

Prowadzą nas do hotelu Medyna (kryty taras, 30DH/os), gdzie dziewczęta uskuteczniają mycie, a Słoń opowiada o przygodach Surferów (noce w slumsach, autostop z polskojęzycznym Marokańczykiem, zaklinowane psy...). Hotel zadbany, z pokojami w różnym standardzie i krytym tarasem, oraz niedrogą restauracją. Wokół podobne hotele, więc warto od razu kierować się w tą stronę.

Na kolację część idzie do restauracji z piotem poznanym w drodze do Imlilu, jednak ten się nie zjawia (dzwoni dopiero w nocy z przeprosinami). Opuszczeni jedzą więc w podobnym stylu co reszta: "slumsowe żarcie". Darujemy sobie restauracje dla turystów, tylko zagłębiamy się w medynę i patrzymy gdzie jedzą lokalesi. W końcu decydujemy się na przepyszne bułki z grillowaną kiełbasą i sosem chilli (10 DH duża porcja, po negocjacji), świeży sok z pomarańczy (3DH) i lody (2DH).

wtorek, 30 września 2008

Maroko - Imlil / Refuge Mouflon

Udaje nam się zebrać w miarę sprawnie, o 8.30 wyruszamy w górę, zostawiając zbędny bagaż w hotelu. Cel główny: Jabal Toubkal! Po drodze w Imlilu robimy zakupy (nareszcie po raz pierwszy w Maroko znalazłem: Snickersy!), a w Chamharouch przysiedliśmy przy zimnej coli i podróbce Pringles o smaku owoców morza (o dziwo jadalne). Za tą wioską kończy się dobra pogoda... W deszczu i sznurze turystów dochodzimy do schronisk o 15.00.

Schroniska są 2, ceny po negocjacji podobne. W końcu pod dolnym (nowsze, Mouflon) rozbiliśmy namioty (20DH/namiot) a do górnego poszliśmy na obiad i posiedzieć (jest kominek). Najpierw w planie było spaghetti, ale potem obsługa mówi, że dostaniemy tajine (którego w sumie mamy dość, zwłaszcza Dagmara). Udaje się wymusić dla nas makaron... tyle że podano go z sosem od tajine'u, co Dagę rozbija totalnie, bo za obiad płacimy słono (50DH, ale dla usprawiedliwienia w cenie jest zupa, spore drugie danie, deser w postaci owoców i herbata), a z kasą cienko. Na dodatek czekaliśmy na jedzenie 2,5h (do końca postu), na szczęście w ciepełku. Reszta gości dostała tajine, ale wypasiony z frytkami! Mamy za swoje...

W nocy mróz, ale w trójkę w dwuosobowym namiocie szybko wytwarzamy ciepełko jak w schronisku ;) Jutro o 6.00 wymarsz na szczyt!

poniedziałek, 29 września 2008

Maroko - Essaouira / Imlil

Rano dzielimy się na 2 ekipy. Słoń, Jędrek i Hans jadą na południe (z powodu braków plecakowo-sprzętowych i problemów zdrowotnych). Chcą odwiedzić plażę surferów (stąd nazwa grupy: Surferzy) i babcię Słonia, która jest na wczasach w Agadirze. Reszta rusza w Atlas!

Podróż stopem do Marakeszu odbywa się bezprzygodowo, choć po długim czekaniu (zanim ruszyła 2ga trójka minęło 1,5h). Moja grupa (Emilia i Daga) miała na tyle miłego kierowcę, że nas wywiózł za miasto na wylotówkę! Potem już mieliśmy gorzej, bo znowu utknęliśmy w Tahanaoute i zdesperowani "wykupiliśmy" sobie stopa do Imlilu za 50DH (za 3 osoby).

Grupa Rodi (Dida i Kamil) za Tahanaoute dojechała z kapitanem marokańskich linii lotniczych, a dalej z mieszkańcem wioski parę km przed Imlilem. Wysadzeni pod hotelem Auberge Mont Blanc (30DH/noc/os), obarczeni ciężkimi plecakami, do tego bębnami, postanawiają zostać tam gdzie są, ku zdenerwowaniu mojej grupy (bo akurat przyjechaliśmy), bo tu nie ma ani zasięgu, ani ciepłej wody, ani sklepu spożywczego, a myśmy mieli pewny transport na górę. Ja z Kamilem, nie chcąc słuchać awantur o ciepłą wodę (której i tak nie potrzebujemy do szczęścia) idziemy na zakupy do najbliźszego sklepu... czyli na górę do Imlilu. Wracamy akurat na kolację: właściciele hotelu częstują nas harirą (zupa na ramadan).

O Surferach z smsów wiemy tylko tyle, że są na syfnej plaży i żywią się piaskiem...

A tak a propos podziału na 2 ekipy, to przy dzieleniu się namiotami okazuje się, że wraz z plecakiem Słonia zginął nie Aproach należący do 7 KDW im. T. Reytana, ale Fighter należący... do mnie!!! Jest smutność...

niedziela, 28 września 2008

Maroko - Essaouira

Dzisiejszy dzień krąży wokół djembe, tamtamów i didjeridoo. Od rana wszyscy zainteresowani instrumentami liczyli pieniądze i planowali budżet. Poza tym kupowaliśmy drobne pamiątki i podziwialiśmy widoki (m. in. zachód słońca) z plaży, portu i murów obronnych miasta. Spotkaliśmy sympatyczną ekipę Słowaków, których uczyliśmy wiązać turbany, oraz marokańskiego rastamana, który strzelił nam wykład o tym, że będąc w Maroko i nie próbując haszyszu odcinamy się od jednego z fundamentów marokańskiej kultury (co z nas za turyści!). Na ulicy spotykamy sprzedawcę bębnów i troszkę się naśmiewamy z japońskich turystów... nieładnie z naszej strony, ale o dziwo zostaliśmy nagrodzeni za to ;)

Wracamy do sklepu z instrumentami, by usłyszeć "Today is a better day to buy from me!". Okazuje się że cena djembe dla nas samoistnie spadła z 600DH wytargowanego wczoraj, na 500DH. Kupujemy 4 djembe, 2 zestawy tamtamów i didjeridoo, na którym Słoń w mieszkaniu daje przejmujące koncerty i odkrywa didjerirap. Zostając wieczorem chwilę bez dziewczyn, panowie przerabiają znane sobie piosenki na klimaty Gregorian.

Ciekawa sprawa z targowaniem się: nigdy nie wiemy czy dobiliśmy do optymalnej ceny... Każdy na własną rękę kupuje podobne rzeczy i różnice są nie tylko w cenach ostatecznych, ale też wywoławczych, nawet w tym samym sklepie w odstępie 30min. Na dodatek wcale nie wychodzi na to że ktoś jest stałym frajerem i za każdym razem kupuje drogo, a ktoś inny zawsze tanio. Z tym jest totalny miszmasz. Emilia i Dorota tą samą bransoletkę kupiły za 120DH i 50DH. Podobne chusty szły od 50 do 80DH. Można tylko mieć nadzieję, że w przyrodzie panuje równowaga... Zresztą nawet będąc frajerem i tak jest taniej niż w Polsce.

Słoń dostał świetnego smsa od rodziców:
Jak się podróżuje po Maroku z jednymi majtkami i szczoteczką do zębów? Nie martw się, Babcia kupi Ci na urodziny kubek do niej.

sobota, 27 września 2008

Maroko - Essaouira

Dzień relaksu i zakupów. Rano na śniadanie raczymy się płatkami Lion z mlekiem (panowie) i odsmażanym na maśle chlebem (panie, choć to pewnie tylko przystawka do dania głównego - pasty do zębów), po czym idziemy na plażę po drodze zwiedzając medynę. Dostajemy cynk, że grupa Rodi jest w porcie, więc odprowadzamy ich do mieszkania. Potem "czas wolny": internet, pizza, plażowanie, pływanie i poszukiwanie djembe!

Z kafejki:
Dotarlismy nad Atlantyk, gdzie chcemy pare dni odpoczac po tulaczce stopem po kraju. Co prawda wbrew zapewnieniom przewodnika nie jest to mala wioska rybacka, a raczej kurort, ale jesli chodzi o liczbe turystow i ceny, to jest znosnie. Przynajmniej w menu restauracji pojawia sie cos poza tajine i couscousem... Jesli pogoda pozwoli, to stad ruszamy w gory. Jak nie, to bedzie gorzej, bo czesc ekipy planuje zruinowac swoje budzety kupujac tu djembe ;)

A z tymi djembe, to było tak: ceny w sklepach kosmiczne jak na tutejsze warunki (1500-2000DH). Mieliśmy jednak zaszczepioną przez Tarika (muzyka wieczorku w Meknes) wizję kupienia dobrych djembe za ok. 600DH. Dzwonimy więc do niego i on nam daje cynk na knajpę, w której siedzi gościu, który zapytany o bębny prowadzi nas uliczkami do sklepu i mówi sprzedawcy że jesteśmy w porządku ;) Czujemy się jak tajni agenci, a ceny od razy spadają o połowę (a jeszcze można się targować).

Po całym mieście, a zwłaszcza na plaży krążą goście z tackami ciastek. Zagadują "Gateaux?","Non, merci", na co oni konspiracyjnie "Space-cake?"... i tak kręci się tutejszy narkobiznes. Turyści są zaczepiani tego typu propozycjami co 5min, nie tylko przez ciastkarzy, ale też surferów, rastafarian, ogólnie rzecz biorąc młodzież, która po angielsku płynnie potrafi powiedzieć 3 słowa: "Wanna get high?" ewentualnie okraszone naszym ulubionym "Good price for you, my friend".

Po południu ja, Kamil i Hans idziemy do smażalni na świeże ryby (w końcu miasteczko rybackie - tanie rybki i owoce morza), a potem po krótkiej posiadówce w mieszkaniu ruszamy na "Essaoira by night". Pamiątki, kawa, ciuchy i plaża. Słoń chce zagrać z lokalesami w piłkę, ale ci chcą za to kasy :/ Hans ćwiczy sobie capoeirę, przy komentarzu Słonia (bezcenne! "Aż nie do wiary, że na tej marokańskiej plaży biały człowiek wywija fikołki, a jednak ogarnia nas pewien zachwyt tym surrealistycznym spektaklem napiętych łydek, zwieraczy i ściekającego potu").

piątek, 26 września 2008

Maroko - Ouarzazate / Essaoira

Śniadanie w pokoju hotelowym i w drogę. Jadę w 1szej grupie z Dagą i Emilią, cel: Agadir a potem na północ. Z paskudnego Ouarzazate (miasto blokowiskowe, jedynie jedna kazba godna uwagi, ale za miastem, oraz studia filmowe) wyjeżdżamy złapaną klimatyzowaną Vectrą jadącą do Marakeszu. Dowozi nas na rozstaje dróg głównych. Kierowca jest bardzo miły, ale myśli że Polska to mały kraj w Azji...

Stajemy na krajowej drodze do Agadiru i... po godzinie dogania nas 2ga grupa, a samochodów minęło nas może 5. W międzyczasie dopadł nas młody chłopak z torbą miejscowego badziewia (wisiorki, zegarki, kalkulatory) i chciał nam koniecznie coś sprzedać lub wymienić na nasze badziewie (np bransoletka za spodnie), a potem zapraszał mnie do hotelu na "marrocan sex"... Razem z Hansami podejmujemy decyzję o zmianie trasy, widząc że łatwiej powinno być coś złapać przez Marakesz. Smsem dajemy znać Rodi, która ze Słoniem i Jędrkiem zgłasza zaginięcie plecaka na policji w Ouarzazate...

Do Marakeszu łapiemy Toyotę Rav4 z trzema chłopakami z Sahary, którzy jadą po jakiś turystów. Początkowo chcą kasę za benzynę (o czym nie wspomnieli pakując nas, a dopiero jadąc), z czym się jakoś pogodziliśmy, ale jak przyszło co do czego to pieniędzy nie wzięli (pewnie przez wspólne "przygody"). Nie są to raczej ortodoksyjni muzułmanie: tłumacząc się bólem brzucha i nudnościami (chorzy nie muszą przestrzegać ramadanu) popalają w aucie papierosy i skręty oraz piją wodę. Za przełęczą Tizi n'Tichka (piękna droga) kupują sobie żeberka z grilla, sprzedawcy mówiąc że to dla białych! Niestety nie mogą tak po prostu ich zjeść, bo jak tłumaczą, mogliby oberwać od Marokańczyków, dlatego jadą na mały parking, chowają się w krzakach, a my im całe jedzenie tam zanosimy (pełna konspiracja).

Wysadzają nas na obrzeżach Marakeszu. Nie mając siły drałować przez całe miasto (Daga nie czuje się najlepiej) bierzemy petit-taxi na wylotówkę w stronę Essaouiry. Tam zatrzymuje się przy nas bus, który proponuje nas wziąć za 400DH (za 3 os). Cena nas rozwala i zostawiam busiarza dziewczynom do spławienia, sam idę do toalety. Po wyjściu z kibla czeka na mnie busiarz i oznajmia, że dogadał się z dziewczynami na 150DH... One jednak mówią że nic podobnego, więc odmawiamy, aż w końcu pada "final price" 100DH ("pks" kosztuje 65DH/os) i wykończeni Marakeszem zgadzamy się.

Na miejscu sprawdzamy hotele przy dworcu i załamujemy się. Najtańszy 60DH/os, ale dużo gorszy od wczorajszego. Zatrzymuje nas sklepikarz, który dzwoni do swojego kumpla który ma mieszkania do wynajęcia. Oglądamy, ustalamy cenę (normalnie 250DH/noc/4os, ale jako że jest nas 9 osób, to pan chce 350) i mamy bardzo schludne mieszkanie w medynie z ciepłą wodą, europejskim sedesem i telewizją cyfrową. Niestety 15min po zapłaceniu okazuje się, że nie będzie nas 9...

Dostajemy smsa od Rodi, że nie dojadą dzisiaj i mają darmowy nocleg po drodze. My idziemy na obiad, po którym dojeżdżają Hansy i idziemy spać. Miasto robi bardzo pozytywne wrażenie, czysto, ładnie, co prawda sporo turystów i jedzenie nienajtańsze, ale przynajmniej w menu pojawia się coś poza tadżinem i couscousem (głównie kuchnia włoska).

Z przygód innych grup warto wspomnieć, że Rodi, Jędras i Słoń znowu złapali na stopa swoich ulubionych Hiszpanów! Ale nie pojechali z nimi :P Nocowali na pustkowiu u rodziny pana który ich wziął stopem. Nie mieli łazienki, ale zostali zaproszeni na kolację, sporo się nauczyli o kulturze arabskiej, dostali laptopa z internetem, a rano rodzina (mimo że sami już jeść nie mogli) zrobiła im śniadanie z kawą PIK (pieprz, imbir, kminek) na którą Rodi wzięła przepis.

Hansy za darmo i bez specjalnych przeżyć dojechali, ale mieli w Marakeszu okazję zjeść w MacDonaldzie i kupić w hipermarkecie jogurty, wędlinę (paskudną!!!), płatki Nestle i mleko.

czwartek, 25 września 2008

Maroko - Merzouga / Ouarzazate

Przed 6tą budzimy się na wschód słońca, a raczej budzą się 3 osoby, bo reszta woli spać. Po powrocie do hotelu mycie i śniadanie, przy którym z racji niewyspania przez przypadek wysyłam smsa z telefonu Hansa, który pod żadnym pozorem nie miał być wysłany, bo napisano go dla hecy... Jest śmiesznie i zarazem groźnie. Potem rytualne targowanie się o cenę grand-taxi do Rissani (staje na 90DH za auto) i wyjazd. W Rissani spotykamy wszystkich których wolelibyśmy uniknąć: Ahmeda który nas próbował zatrzymać w hotelu na środku pustyni i odwołanego wielbłądziarza :/ Szukając transportu dalej w kierunku Ouarzazate dostajemy propozycję wynajęcia busa którym tu przyjechaliśmy stopem z Abdelem, właścicielem firmy transportowej :P Niestety tym razem cena dla nas zabójcza. W końcu jedziemy zbiorowym busikiem do Arfoud (5DH/os).

Z Arfoud zaczynamy bawić się w stopa na "żółtej" rgionalnej drodze do Tinejdad. My (ja, Emilia, Dida) dojeżdżamy na 3 raty, czekając chwilę w Jorf i godzinę w zabitej dechami nienazwanej wiosce (gdzie miejscowi trochę się z nas śmiali, ale generalnie próbowali nam jakoś pomóc w złapaniu stopa, głównie pokazując których aut nie warto łapać bo jadą tylko parę domów dalej) w deszczu i burzy piaskowej, gdzie mija nas wesoły busik o którym za chwilę... Na domiar złego ostatni kierowca w Tinejdad domaga się zapłaty (kolejne targowanie się). Ale mogło być gorzej, bo dostajemy smsa od grupy Rodi...

Otóż ona, Słoń i Khalim złapali bezpośredniego stopa do Ouarzazate z busem Hiszpanów. Trochę im zazdrościliśmy jak nas mijali, bo Hiszpanie weseli i przyjaźni (donoszę że wg dziewczyn przystojni), wyposażeni w hiszpańskie wino i marokańską trawę, imprezowali w libacjo-busie. Niestety imprezowali na tyle mocno, że mimo że dwójka jechała na dachu z bagażami naszych, to nie zauważyli kiedy spadł im plecak Słonia! Jak się wrócili do miejsca w którym ostatni raz go widzieli (bo Słoń wyciągał aparat), to już go nie znaleźli nigdzie przy drodze. Hiszpanie sobie pojechali dalej, a nasi jeszcze przeszukiwali drogę od Tinejdad aż 20km na zachód (Kamil pożyczył rower od miejscowych dzieci). Niestety, plecaka nie znaleźli.

My w międzyczasie w Tinejdad spotykamy grupę Hansa, dosyć zdenerwowaną, bo po drodze czekali na stacji obserwowani przez dwóch nieprzyjaźnie wyglądających typów z sierpem i drewnianą pałą... Razem widząc nadciągające chmury postanawiamy złapać autobus do Ouarzazate. Cenę udaje nam się zbić z 50 do 40DH/os, co nawet nas zaskakuje bo przystępując do targowania nie myśleliśmy że cokolwiek wskóramy. Dzwoni do nas Kamil i kilometr dalej wsiadają do naszego autobusu, którym już bez przygód, ale za to w miłym towarzystwie australijskiego małżeństwa dojeżdżamy do celu ok. godz. 22giej. W Ouarzazate wbijamy się do dosyć parszywego hotelu przy dworcu (30DH/os, po targowaniu oczywiście). Jemy całkiem niezłą kolację w restauracji i kupujemy Hansowi rękawiczki na urodziny, a Słoń sobie szczoteczkę do zębów... W tej chwili cała sytuacja z plecakiem wydaje się tragikomiczna z przewagą komiki. Na zdjęciu cały dobytek Słonia na nadchodzący tydzień (ale oczywiście pożyczamy mu co możemy).

środa, 24 września 2008

Maroko - Merzouga

Rano budzi nas słońce. Przenosimy się do środka żeby dospać, po czym robimy zakupy i jemy śniadanie. Z zakupami najpierw falstart, bo okazuje się że o 8:30 otwarty jest tylko rzeźnik, a to tylko dlatego że wtedy przyjmuje świeżego koziołka na ubój. Chleb tutaj dowożą dopiero ok 10tej. Po śniadaniu i dyskusji o polityce faktów dokonanych dobijamy targu z gospodarzem: wielbłądy będą nas kosztować 250DH/os. Dzień spędzamy na zakupach i internecie. W kafejce melduję na blogu:

Jestesmy na Saharze! Wieczorem jedziemy wglab wydm Erg Chebbi na wielbladach, gdzie po nocy w beduinskich namiotach ogladniemy wschod slonca nad wydmami. 40 stopni w cieniu, ale mamy berberskie szale na glowach i dajemy rade... Niestety znowu nie ma czytnika kart :( Pozdrowienia z polmetka wyjazdu, stad inszallach na zachod nad ocean a potem drugie podejscie do zdobycia Toubkala.

Ok 14:30 dojeżdżają Marta (siostra Emilii) i jej chłopak Bartek i opowiadamy sobie nawzajem o przygodach, a o 17 wyruszamy na pustynię. O podróżowaniu na grzbiecie wielbłąda powiem tyle: jest niewygodnie... przewodnicy wolą iść pieszo :) Wydmy Erg Chebbi natomiast są przepiękne. Jak się już zapuści wgłąb, to krajobraz jak z filmów o Saharze - tylko piach, wydmy i słońce. Po 1,5h docieramy do oazy: palmy, studnia, namioty, lampiony. Zostawiamy rzeczy, bierzemy snowboard i idziemy się wspiąć na szczyt najwyższej wydmy - ponad 500m. Mordęga, a najgorzej ma Daga która za nic w świecie nie chce dać nikomu tej deski. Na górze oglądamy kolory nieba i piasku po zachodzie słońca i uprawiamy kulawy sandboarding... Obszar wydm jest tak mały (ok 25x7km), że stąd widać ich koniec z każdej strony. Reszta pustyni wokół jest kamienista, a w na wschodzie widać góry.

Zbieganie w dół i zjazd na desce potraktowanej jak sanki są pozwalają bardzo szybko znaleźć się spowrotem w oazie, gdzie czeka na nas herbata (oczywiście miętowy ulipek). Potem tadżin i owoce na deser. Najedzeni idziemy do sąsiedniego obozu przyciągnięci muzyką bębnów. Tam dołączamy się do imprezy perkusyjno-śpiewno-tanecznej. Zabawa pod gwiazdami trwa do 23:30 i (poza denerwującym japończykiem który puszcza muzykę japo-disco z komórki) jest wspaniała.

wtorek, 23 września 2008

Maroko - Hammad Moulaj al Cherif / Merzouga

W nocy awarii doznał żołądek Rodi :(, a ogólne problemy mają już prawie wszyscy. Najpoważniejsze nieszczęście poranka: skończył się papier toaletowy. Na śniadanie wracamy do wczorajszej knajpy, a po posiłku czas na stopa...

Do pewnego czasu bez przygód, piękna trasa najpierw wielkim wąwozem, potem stopniowo coraz bardziej pustynnie, choć z zieloną doliną rzeki Ziz. Nas (mnie, Didę i Jędrasa) bierze profesor lingwistyki arabskiej z Sorbony (podwójne obywatelstwo, na imię ma Abdel), który w Maroko ma firmę turystyczną (24 busy). Dowozi nas do Rissani, ostatniego miasteczka przed właściwą Saharą, gdzie odstawia nas i nowiutkiego busa którym jechaliśmy. Załatwiamy transport do Merzougi przez sympatycznego chłopaka, który zapewnia nam miejsca w busie za 10DH. Musimy czekać na busa, bo odjedzie dopiero jak uzbiera komplet pasażerów. W międzyczasie nasz "przewodnik" (Ahmed) oprowadza nas po sklepach (gdzie kupujemy chusty na głowę po 50DH - good price!) i opowiada nam o swoim hotelu, do którego oczywiście zaprasza. Odpowiadamy, że zobaczymy... Dojeżdżają do nas Rodi, Emilia i Słoń. Wsiadamy do zbiorowego busa rozwożącego ludzi i zakupy z targu i zaczyna się przygoda...

Po 15min jazdy asfaltem i miłych żartów z Ahmedem skręcamy z drogi w pustynię. Ahmed uspokaja, że to tylko żeby odwieźć ludzi z targu i że na pewno jedziemy do Merzougi, jednak my już zaczynamy węszyć podstęp. Rzeczywiście: bus staje w budowli przypominającej fort albo kazbę (otoczony murami plac z budynkami) a Ahmed oświadcza że jesteśmy na miejscu i mamy wysiadać. Dookoła ani śladu innych budynków, ani drogi asfaltowej (o której wiemy z przewodnika i mapy, że dociera do wsi Merzouga). Okazuje się że to jest ten hotel Ahmeda, który uparcie twierdzi że jesteśmy w Merzoudze i że bus wcale nie jedzie do centrum, tylko do Algierii! Odmawiamy wysiadki i dogadujemy się z kierowcą, żeby nas zawiózł do centrum jak rozwiezie resztę pasażerów (oczywiście za dopłatą... 20DH/os). Robimy wielkie koło po pustyni, 2,5h bezdroży, objeżdżając słynne wydmy Erg Chebbi dojeżdżamy pod samą granicę z Algierią. Po drodze kierowca wysadza ludzi i zatrzymuje się w osadach nomadów z zakupami spożywczymi. Z nas się śmieje, że żaden turysta tych okolic nie zwiedza. W końcu wracamy do hotelu Ahmeda, skąd pobieramy pasażera który oferuje nam camel-trek (wycieczkę wgłąb wydm) za 200DH/os. Dobra cena, wstępnie się zgadzamy. W Merzoudze wysiadamy przy Auberge le Petit Prince, którą polecał nam Khalid z Midelt i gdzie byliśmy umówieni z resztą, która od dawna czekała przerażona naszymi smsami z Sahary.

Petit Prince jest bardzo klimatycznym miejscem, z miejscami noclegowymi w różnym standardzie: od pola namiotowego przez namiot berberski (ze skór), dach, pokoje bez łazienki, z łazienką... My za 25DH/os dostaliśmy pokój na przechowanie rzeczy i materace z poduszkami na dachu. Miło, czysto, do dyspozycji kuchnia, jadalnio-restauracja, europejskie kible i prysznice z ciepłą wodą. Jedzenie nie należy do najtańszych, ale porcje są spore (60DH za zestaw obiadowy). Gospodarz oferuje camel-trek za 300DH/os i straszy nas historiami o "mafijnych" wycieczkach. Zaczynamy się łamać co do wyprawy z panem z hotelu Ahmeda :/

Hansa grupa też miała nieprzyjemne wątki w podróży, bo w Arfoud dopadła ich jakaś mafia (na szczęście przyjazny lokales złapał im stopa którym uciekli), a w Rissani Daga została zwyzwyana od rasistów po żywiołowym odpędzeniu naciągacza...

A propos hoteli na samej pustyni, ponoć jest to popularna praktyka: wywieźć turystów do hotelu i mimo że ceny pokoi nie są wygórowane, to zdzierają na jedzeniu i transporcie spowrotem, bo wmawiają że nie da się już wrócić tanim busem, tylko trzeba Land Roverem za kosmiczne pieniądze... Co prawda spotkaliśmy później Australijczyków których tak urządzono i byli zadowoleni (na pewno mieszkanie na odludziu ma swój urok), ale wydali o wiele więcej niż my. Generalnie my wolimy nie być zdani na łaskę marokańczyków (wiem, jeździmy stopem :P, ale chodzi o tych marokańczyków którzy żyją z turystów - wśród nich najwięcej oszustów).

poniedziałek, 22 września 2008

Maroko - Meknes / Hammad Moulaj al Cherif

Po 4h snu zwlekamy się z kanap i podłogi, jemy szybkie śniadanie i taksówką jedziemy do centrum. Tam po zakupach wsiadamy do autobusu nr 18 do El Hajeb. W autobusie pierwsze poważne problemy żołądkowe (do tej pory mieliśmy do czynienia tylko ze znośnymi biegunkami): Kalima wzięło na wymioty i w El Hajeb utknęliśmy w miejscu. Mieliśmy jechać oglądać makaki, ale chyba nic z tego...

Hans i Jędrek podejmują się eskortować Kamila autobusem kursowym do Errachidii. Biorą grand-taxi do Azrou, gdzie wsiadają do rozklekotanego rzęcha, przerażeni tym że ich bagaże jadą na dachu.

W tym czasie reszta w 2 grupach łapie stopa. Ja, Dida i Daga łapiemy auto trzech żołnierzy, którzy na trasie do Azrou nie mówią nic poza klamrą: "Dokąd chcecie jechać?" i "Do widzenia." Z Azrou bierze nas trójka marokańczyków w starym Clio. 2 plecaki lądują na dachu, a z tyłu gniotą się 4 osoby. Z krótką przerwą na modlitwę na okropnie zimnym płaskowyżu (powyżej 2000m) dobijamy do Midelt, gdzie zastaje nas koniec ramadanu na dziś... Kolejni miejscowi widząc nas łapiących stopa przekonują nas że to beznadziejne, bo wszyscy teraz idą jeść, więc oni nas zapraszają na kolację do siebie, a niektórzy nawet na nocleg (rano łatwiej o stopa). Na skraj miasta wywozi nas Khamid na pace Nissana Patrol i długo z nami rozmawia, kończąc ultimatum: "Za godzinę tu wrócę i jeśli dalej wam się nie uda złapać okazji, to przyjdziecie do mojej rodziny coś zjeść i przenocować". Dostajemy od Rodich smsa, że zatrzymali się w Hammad Moulaj al Cherif na nocleg. Postanawiamy, że w razie niepowodzenia ze stopem wsiadamy do autobusu Hansów (który stanął na poramadanowy posiłek w centrum Midelt) i wszyscy się spotkamy w Hammad. Łapiemy owszem autobus, ale inny i docieramy do Hammad.

Rodi, Emilia i Słoń trzema stopami dojechali do Hammad i utknęli, bo ostatni kierowca wcisnął im nocleg (20DH/os)... Wcześniej mieli wrażenia, bo jechali w 9 osób Dacią Logan sedan i widzieli makaki! Słoń napisał też sms dnia, ale nie nadaje się do publikacji ;)

W Hammad rozkoszujemy się gościnnością miejscowych, którzy na wieczór przyszli do przydrożnej knajpki na mecz pucharu Hiszpanii i herbatę. Częstują nas miętowym naparem, a my zamawiamy dodatkowo kolację, pyszny berber omlette za jedyne 20DH. Rozmawiamy z ludźmi co warto zobaczyć na południu Maroka i napalamy się na Merzougę.

Najwspanialsze dzisiaj było to, że gdziekolwiek byśmy nie byli i z kimkolwiek nie rozmawiali, to wszyscy traktują nas jak długo wyczekiwanych gości. Wyjątkiem było tylko stado namolnych dzieci na skraju Midelt które niemiło zaczepiały moją grupę, ale nawet w tej sytuacji obsługa i klienci pobliskiej stacji benzynowej stanęli w naszej obronie. Nie wiem czy ta goscinność to specyfika tego regionu (w sumie mało turystycznego), czy po prostu łut szczęścia...

niedziela, 21 września 2008

Maroko - Fes / Meknes

Rano nasza kochana pani (która w nocy nawiedzała nas fizycznie i we snach) wygania nas, a na dodatek domaga się zapłaty (nie wiemy za co, bo już płaciliśmy, a poza jej wymownym gestem nic nie rozumiemy). Uciekamy czym prędzej i łapiemy stopa do Meknes (65km). Podróż przebiega sprawnie i prawie bez przygód. Jedynie moja grupa (Emilia i Kamil) miała ciekawe przejścia. Zabrało nas dwóch panów w starym, rozsypującym się Renault Clio (prędkościomierz nie działa, pokrętło do szyb jest jedno i jest przekładane wedle potrzeb, w całym aucie śmierdzi benzyną, a z siedzeń wystają jakieś pręty o które kaleczę sobie nogę, bo nogi mam wciśnięte w oparcie przedniego siedzenia przez leżący na kolanach plecak). Okazuje się, że panowie są dealerami haszyszu i jadą do Meknes w interesach. Po drodze zatrzymują się przy przydrożnym stoisku z ceramiką i dają mi pod nogi pakunek zawinięty w gazety (panika że to towar i zaraz nas zatrzyma policja... i rzeczywiście kawałek dalej łapie nas patrol, ale kończy się drobną łapówką za niezapięte pasy)... Nie za bardzo wiemy o co chodzi, bo oni mówią tylko po marokańsku z drobnymi wtrąceniami francuskimi, a ja łamanym francuskim. W samym Meknes okazuje się, że nie znają miasta, ale bardzo chcą nas odwieźć na nasze rendez-vous z resztą pod bramą Bab Mansour. Dopytują się więc miejscowych taksówkarzy i przechodniów praktycznie na każdym skrzyżowaniu. Kiedy w końcu docieramy do celu i wysiadamy, wciskają nam tajemniczy pakunek, mówiąc że to prezent dla nas. Nie wypada nie przyjąć, choć wolelibyśmy nie chodzić tu po ulicach z narkotykami... ale okazuje się, że to trzy naczynia typu tadżin :)

W Meknes szukamy noclegu i po rozmowie ze sprzedawcą soków dostajemy namiar na kierownika zmiany w restauracji, który zaprasza nas do swojego domu, a w zapłacie chce tylko 20DH/os żeby kupić coś do jedzenia dla wszystkich. Co prawda mieszka daleko od centrum, musimy się wozić taksówkami, ale za to jest rodzinnie i wspaniale. Po zostawieniu u niego plecaków wracamy do centrum na obiad u niego w knajpie, po czym zwiedzamy medynę, w której po odnalezieniu mauzoleum Moulaj Ismaila gubimy się w zaułkach. Kiedy wychodzimy w końcu z medyny zaczyna nas śledzić czarny tuningowany VW. W aucie 4 groźne typy wlepiają w nas oczy... nieprzyjemnie, ale poddają się na tłocznym placu. Na niesamowicie klimatycznym targowisku kupujemy pamiątkowe perfumy i przyprawy.

Wracamy do "domu" na kolację przygotowaną przez matkę naszego gospodarza, Rhalina. Po posiłku zaczynamy rozmawiać z nim o muzyce i okazuje się, że gra on na gitarze i instrumentach perkusyjnych. Proszony o krótki pokaz mówi że weźmie nas na koncert jego znajomych w centrum. Oczywiście jedziemy...

Najlepszy wieczór wyjazdu! Jednak wcale nie jest to koncert. Nasz gospodarz po prostu zadzwonił do swoich kumpli i umówił się z nimi w herbaciarnio-kawiarni w medynie, każdy przyniósł jakiś instrument i urządzili sobie coś na kształt jam-session, albo śpiewogrania. Banjo, djembe, tam-tamy, pandeiro, łyżki, szklanki, stoły, ręce... wszystko może robić za instrument. Siedzieliśmy z nimi, rozmawialiśmy, oni grali, śpiewali, my klaskaliśmy, dali nam swoje instrumenty do spróbowania, trzy godziny zleciały i brak słów by je opisać... Muzyka w oparach marihuany (którą palili na potęgę).

sobota, 20 września 2008

Maroko - Fes

Logujemy się w kwaterze na starówce (40DH/os). Właściciel bardzo sympatyczny, natomiast jego matka (chyba) jest skrajnie upierdliwa (zamyka wszystkie drzwi, przekłada nam rzeczy, upomina o nie wiadomo co, częstuje się naszym jedzeniem, zabrania się myć więcej niż raz, odkręca prysznic, gasi światła), a na dodatek nie mówi w żadnym języku poza marokańskim (nawet po arabsku Rodi nie może się dogadać)... Poznajemy też przewodnika, który nagonił tu Rodi, a okazuje się że wcześniej przez 1,5h próbował nagonić Hansa. Straszny luzak, próbuje kupić Dagę za żonę, zaprasza ją na kolację i ogólnie narzuca się głupimi angielskimi tekstami.

Po umyciu się i drzemce kondycyjnej idziemy na śniadanie do knajpki, negocjując cenę 15DH. Bardzo dobre i pożywne, no i nareszcie: kawa! Potem kupujemy kartki pocztowe i korzystamy z kafejek internetowych.

Napisane w kafejce:
Wiele przygod za nami: jazda stopem w tym kraju dostarcza niezapomnianych wrazen, pogoda nas wygonila z gor... ale wrocimy tam! Na razie miasto Fes, walka z tutejszym ukladem klawiatury, pyszne jedzenie i oczywiscie suki ;) czyli marokanskie targowiska. Zielony zeszyt nabrzmiewa od szczegolowych opowiesci, cykamy zdjecia i nakrecilismy juz 2 kasety filmu. Po powrocie postaram sie tu umiescic wiecej. Pozdrowienia z Afryki!

Ja, Jędrek i Kamil odkrywamy garbarnię, którą zwiedzamy i kupujemy gadżet na Bene. Kiedy resztę tu sprowadzamy, Słoń zostaje podchwycony jako projektant nowego wzoru (w zamian dostaje breloczek ze skórzanym kapcioszkiem). Potem zwiedzamy medynę, pijemy różne ciekawe soki (w tym z trzciny cukrowej) i jemy obiad w restauracji (przynajmniej ci głodni, dziewczyny wolą myć zęby).




piątek, 19 września 2008

Maroko - Imlil / Fes

Dzień biegunki decyzyjnej i noc hardcore'owej tułaczki (ponad 500km dzisiaj)...

Rano budzimy się z mocnym postanowieniem jazdy nad ocean. Gospodarz obiecuje poprawę pogody, więc jednak suszymy rzeczy i chcemy zdobyć Toubkal. Zaczyna znowu padać, część chce twardo iść w góry, a reszta w takim układzie chce się oddzielić i pojechać na Saharę Zachodnią. Podzieliliśmy się namiotami, ustaliliśmy zasady łączności między ekipami, przepakowaliśmy się... A dziecko gospodarza mówi że na dobrą pogodę wg sieci nie ma co liczyć, a przez wezbrane potoki nie da się nawet dojść do schroniska. Zapada wspólna decyzja: jedziemy do Fesu (nikt nie pamięta czyj to pomysł i czemu nie nad ocean, ale co tam)!

Z Imlilu łapiemy grand-taxi na wylotówkę Marakeszu (250DH/taxi max. 6os). Rzeka zniszczyła drogę w dolinie, musimy kawałek iść pieszo obok aut, a ja przy okazji znalazłem fajny kawałek rzeki na kajaki (WW IV) :)

W Marakeszu podział na ekipy stopowe:

Jasiu; Słoń; Daga; Bibi:
Po długiej rozmowie z policją o niebezpieczeństwach jazdy stopem w Maroko i długim ocekiwaniu na tłocznej ulicy udaje nam się zatrzymać vana. Niespodziewanie okazuje się, że kierowca mówi tylko po marokańsku i włosku, na szczęście ja tenże język trochę znam i udaje się ustalić, że miły pan nas zawiezie do Fesu, tylko najpierw musi zjeść poramadanową kolację z rodziną w El-Kelaa-es-Sraghna. Po drodze zgarniamy porzuconych przez los Rodi, Didę i Jędrka. Pan Fatmi gości nas na kolacji (przy okazji spotykamy studiującego w okolicznej szkole koranicznej Amerykanina) i potem zaczyna pakować swoją rodzinę z całym dobytkiem do vana. Obiecuje, że weźmie do Fesu tyle osób ile da radę zmieścić. W końcu po 23ciej do vana wsiadają oni (7 osób) i nasza 6tka, ale tylko do Beni-Mellal. Tam ze względu na ścisk i niemoc silnika żegnamy się z grupą Rodi. Dalszą jazdę próbujemy przespać. Mi z przodu jakoś się to udaje, ale Daga i Słoń są wgnieceni między rodziną Fatmiego a górą bagaży. O 2giej w nocy stajemy w małej wiosce przy knajpce i Fatmi zaprasza nas na drugą kolację w postaci pieczonego kurczaka! Po posiłku (Daga upiera się przy nie-jedzeniu, mimo że się nie umyła... dziwne) Słoń z Dagą zamieniają się miejscami: Daga przytula bagaż, a Słoń jest żywą tarczą między nią a arabskimi stopami. Po chwili przy hamowaniu z kupy betów spada karton z czymś czarnym. "Daga nie patrz!""Jak to? Co to? Głowa kozła?""Gorzej... Indyk!" i to żywy... Daga w panikę, a Paweł z rodzinką w śmiech. Od teraz polew z Dagmary przy każdej okazji :) Cóż, odnalazła miłość swojego życia w Bibim (bibi to po marokańsku indyk), a po powrocie do Krakowa przejęła od tego nową ksywę ;). Po drodze do Fesu jeszcze psuje nam się van w górach i zwiedzamy Ifrane, więc pod Bab bu Dżelud docieramy o 9tej jako ostatni (czyżby nowa świecka tradycja?).

Hans; Emilia; Kamil:
Z Marakeszu wyjechali razem z Rodi minivanem tuż za miasto, po czym Rodi złapała im pana doktora, który zawiózł ich do Beni Mellal, gdzie zjedli pizzę na stacji benzynowej. Stamtąd złapali ciężarówkę aż do Fesu. Po drodze z kierowcami zatrzymali się na świeże żeberka z grilla: przy jednym stoisku rzeźnik odrąbał tasakiem żeberka z półtuszy, rzucił na ruszt i było pysznie (nawet Emilia jadła). Dotarli do Fesu jako pierwsi o 4:30 nad ranem.

Rodi; Dida; Jędrek:
W Beni Mellal przestraszyła ich policja opowieściami o czarnej strefie dla stopowiczów, więc zniechęceni do stopa wsiedli w autobus o 2giej w nocy i dojechali do Fesu o 6:30.

Tekst dnia: "Tutto il mondo, siamo una famiglia!" Fatmi Baba, niesamowity człowiek, który z nieustannym uśmiechem na twarzy pomaga każdemu: czy to stopowiczom, czy żebrakom których zaprasza na kurczaka w knajpie... Niesamowity człowiek, który od 9 lat mieszka we Włoszech i zaraził się od nich temperamentem i bezpośredniością, zchowując przy tym marokański charakter.

czwartek, 18 września 2008

Maroko - Tizi n'Tarharate / Imlil

O północy zaczyna padać. Wiatr przylepia tropiki do sypialni, jeden namiot traci przedsionek, rzeczy przez noc mokną... Rano przemoczeni podejmujemy decyzję o ewakuacji, jako że wokoło mleko a deszcz nie odpuszcza. Schodząc na dół dowiadujemy się od polskich turystów, że na Toubkalu spadł śnieg, szlak został zamknięty dla turystów, a zła pogoda ma się utrzymać przez najbliższe parę dni. W naszym pensjonacie wynajmujemy pokoje, rozwieszamy mokre rzeczy, gotujemy vifony, myjemy się i myślimy co dalej. Wyziębieni chcemy jechać nad morze...

Co do wędrowania po górach tutaj:
Tylko Polacy chodzą z własnymi plecakami ;) Nawet mieszkańcy wiosek widząc nasz bagaż witali nas pytaniem: Polonia? My pętlę wokół masywu Toubkal planowaliśmy na 5 dni i nasz gospodarz proponował nam muły i przewodników za 600DH/os, czyli 40zł/os/dzień. Na dwudniowy wypad na sam szczyt najpopularniejszą trasą wychodzi taniej, w okolicach 150-200DH/os. Nocleg w Imlilu kosztował nas 20DH/os/noc na dachu, w pokoju 40DH. Chleb 1,5DH ; woda w Imlilu 5DH, wyżej 10DH. Ogólnie z zakupami ciężko, bo nie w każdej wsi jest sklep. Woda ze źródeł w górach podobno jest niezdatna do picia dla turystów bez oczyszczania tabletkami (do kupienia w polskich militariach). Mięsa i wędlin w górach raczej nie ma, w najlepszym wypadku mortadela i konserwy rybne. Wszechobecne są za to serki topione marki "Krówka która się śmieje" (w Polsce Krówka Śmieszka), którymi zresztą smarujemy chleb przez cały wyjazd i na które nie mogę już patrzeć ;)

Wieczorem robimy imprezę urodzinową Dagmary. Skromnie, ale miło. Za oknem dwudziestą drugą godzinę leje. Nie ma to jak wakacje w ciepłych słonecznych krajach...

Zauważamy ze Słoniem pewne dziwactwo w zachowaniu dziewczyn: jedzą mało, raczej unikają miejscowej kuchni, ale za to myją się dwa razy dziennie. Dochodzimy do wniosku, że żywią się mydłem i pastą do zębów.

środa, 17 września 2008

Maroko - Imlil / Tizi n'Tarharate


"K**** ja p*******, ale ch**, była p**** j*****, ale przeszliśmy tą c***, k**** do ch***!" kolega PS... Ale te słowa oddają tylko w 1/10 nasz stan ducha. Od początku:

Gospodarz w Imlil robi nam zakupy i pozwala zostawić u siebie część naszych rzeczy. Plecaki trochę lżejsze, ale dociążamy wodą (tej ze strumieni ponoć lepiej nie pić). Ruszamy na naszą zaplanowaną pięciodniową trasę wokół masywu Jabal Toubkal... Po paru godzinach popularnym traktem docieramy do wioski S'Chamharouch. Posilamy się zimną coca-colą od lokalesów i dopytujemy się o naszą trasę. Sklepikarz pokazał drogę na przełęcz i wyjaśnił że za nią widać wioskę po prawej. Na przełęcz według niego idzie się 1h... ale to chyba na spider-mule na amfie. W rzeczywistości: bez szlaku, ścieżką dla mułów którą łatwo zgubić i wpakować się w piargowisko. Stromo: poruszamy się wg GPSa z prędkością 700m/h w poziomie, ale 420m/h w pionie. Po 4h z hakiem jesteśmy na przełęczy, słońce zachodzi i nie widzimy nic. Na dodatek Rodi ma problemy z kolanem... Schodzimy kawałek na zawietrzną, oczyszczamy miejsca pod namioty z większych kamieni, rozbijamy się i nocujemy na 3470mnpm, wykończeni totalnie, a zrobiliśmy 1/2 planowanej dzisiaj drogi.