niedziela, 21 września 2008

Maroko - Fes / Meknes

Rano nasza kochana pani (która w nocy nawiedzała nas fizycznie i we snach) wygania nas, a na dodatek domaga się zapłaty (nie wiemy za co, bo już płaciliśmy, a poza jej wymownym gestem nic nie rozumiemy). Uciekamy czym prędzej i łapiemy stopa do Meknes (65km). Podróż przebiega sprawnie i prawie bez przygód. Jedynie moja grupa (Emilia i Kamil) miała ciekawe przejścia. Zabrało nas dwóch panów w starym, rozsypującym się Renault Clio (prędkościomierz nie działa, pokrętło do szyb jest jedno i jest przekładane wedle potrzeb, w całym aucie śmierdzi benzyną, a z siedzeń wystają jakieś pręty o które kaleczę sobie nogę, bo nogi mam wciśnięte w oparcie przedniego siedzenia przez leżący na kolanach plecak). Okazuje się, że panowie są dealerami haszyszu i jadą do Meknes w interesach. Po drodze zatrzymują się przy przydrożnym stoisku z ceramiką i dają mi pod nogi pakunek zawinięty w gazety (panika że to towar i zaraz nas zatrzyma policja... i rzeczywiście kawałek dalej łapie nas patrol, ale kończy się drobną łapówką za niezapięte pasy)... Nie za bardzo wiemy o co chodzi, bo oni mówią tylko po marokańsku z drobnymi wtrąceniami francuskimi, a ja łamanym francuskim. W samym Meknes okazuje się, że nie znają miasta, ale bardzo chcą nas odwieźć na nasze rendez-vous z resztą pod bramą Bab Mansour. Dopytują się więc miejscowych taksówkarzy i przechodniów praktycznie na każdym skrzyżowaniu. Kiedy w końcu docieramy do celu i wysiadamy, wciskają nam tajemniczy pakunek, mówiąc że to prezent dla nas. Nie wypada nie przyjąć, choć wolelibyśmy nie chodzić tu po ulicach z narkotykami... ale okazuje się, że to trzy naczynia typu tadżin :)

W Meknes szukamy noclegu i po rozmowie ze sprzedawcą soków dostajemy namiar na kierownika zmiany w restauracji, który zaprasza nas do swojego domu, a w zapłacie chce tylko 20DH/os żeby kupić coś do jedzenia dla wszystkich. Co prawda mieszka daleko od centrum, musimy się wozić taksówkami, ale za to jest rodzinnie i wspaniale. Po zostawieniu u niego plecaków wracamy do centrum na obiad u niego w knajpie, po czym zwiedzamy medynę, w której po odnalezieniu mauzoleum Moulaj Ismaila gubimy się w zaułkach. Kiedy wychodzimy w końcu z medyny zaczyna nas śledzić czarny tuningowany VW. W aucie 4 groźne typy wlepiają w nas oczy... nieprzyjemnie, ale poddają się na tłocznym placu. Na niesamowicie klimatycznym targowisku kupujemy pamiątkowe perfumy i przyprawy.

Wracamy do "domu" na kolację przygotowaną przez matkę naszego gospodarza, Rhalina. Po posiłku zaczynamy rozmawiać z nim o muzyce i okazuje się, że gra on na gitarze i instrumentach perkusyjnych. Proszony o krótki pokaz mówi że weźmie nas na koncert jego znajomych w centrum. Oczywiście jedziemy...

Najlepszy wieczór wyjazdu! Jednak wcale nie jest to koncert. Nasz gospodarz po prostu zadzwonił do swoich kumpli i umówił się z nimi w herbaciarnio-kawiarni w medynie, każdy przyniósł jakiś instrument i urządzili sobie coś na kształt jam-session, albo śpiewogrania. Banjo, djembe, tam-tamy, pandeiro, łyżki, szklanki, stoły, ręce... wszystko może robić za instrument. Siedzieliśmy z nimi, rozmawialiśmy, oni grali, śpiewali, my klaskaliśmy, dali nam swoje instrumenty do spróbowania, trzy godziny zleciały i brak słów by je opisać... Muzyka w oparach marihuany (którą palili na potęgę).

Brak komentarzy: